BACK IN TIME #2: „In Rock”

Podziel się!

Dzisiejszy tekst dotyczyć będzie płyty co najmniej równie ważnej dla muzyki, co opisywany poprzednio Abbey Road

In Rock był, moim zdaniem, pierwszym albumem, który na dobre zapoczątkował erę tzw. ciężkiego grania, wpuszczając do muzyki pierwotną dzikość i agresję. 

Wielu wskazuje na Led Zeppelin albo Black Sabbath, jako ojców hard rocka/heavy metalu. Zauważmy jednak, że ich debiutanckie albumy to w zasadzie blues zagrany na wyższych obrotach, z ostrzejszymi momentami. In Rock jest natomiast dziełem, które, mówiąc kolokwialnie, kopie dupę po całości.

Na przełomie dekad Ritchie Blackmore poczuł że dotychczasowa, lekko psychodeliczna forma zespołu wyraźnie się wyczerpuje. Postanowił więc pożeglować w inne rejony, robiąc uprzednio małe przemeblowanie w składzie. Wybór Gillana i Glovera okazał się strzałem w dziesiątkę! Deep Purple po raz pierwszy w swojej długiej i burzliwej historii stało się supergrupą. Każdy z piątki Mk2 to wybitne indywiduum, zasługujące na miano legendy rocka. 

Już otwierająca płytę poszarpana solówka, będąca swoistym intrem, wskazuje nam nową drogę, obraną przez zespół. Na wysokoenergetyczność In Rock największy wpływ ma odpowiednie zharmonizowanie kompozycji, chropowate brzmienie gitary (wówczas jeszcze Gibsona) i Hammondów, dociążone dodatkowo basem, oraz, przede wszystkim, jedyny w swoim rodzaju śpiew Gillana, wchodzący momentami w opętańczy wrzask. Nie będzie przesadą stwierdzenie, że to na tej płycie nagrał on wokale życia. Jego wielka formę słyszymy już od pierwszych taktów utworu Speed King. Kompozycja otwierająca nową erę  rock’n’rolla jest jednocześnie hołdem dla jednego z pionierów tej muzyki. Tekst przepełniono bowiem cytatami z Little Richarda. Bez wątpienia jego żywiołowość sceniczna stała się wielką inspiracją dla zespołu, który na koncertach wykazywał się ponadprzeciętną skłonnością do destrukcji instrumentów.

Wracając do treści muzycznej utworu, warto jeszcze zwrócić uwagę, w jaki sposób wypełnia pauzy Ian Paice, oraz na wymianę solówek Lorda i Blackmore’a. Słychać, iż olbrzymi wąsacz był już doświadczonym artystą, natomiast facet w czerni dopiero się rozkręcał. Technicznie sporo mu jeszcze brakowało do maestrii, którą czarował słuchaczy na płytach Rainbow. Wydaje mi się jednak, że taki styl, obficie wykorzystujące barokowe i klasyczne patenty, zwyczajnie by do In Rock nie pasował. Ritchie na tamtym etapie chciał grać żywiołowo i głośno, w czym zresztą osiągnął znaczne sukcesy. Nie każdy wie, że przed powstaniem Manowar, to Deep Purple zostało wpisane do Księgi Rekordów Guinessa za koncert z największą ilością decybeli. 

Drugi na albumie Bloodsucker, jak również Into the Fire to z kolei wolniejsze, rockowe wałki, oparte na motorycznej sekcji, oraz prostym riffie. Gillan uskutecznia tu wręcz melodeklamację, przechodzącą w wyżej wspomniany wrzask. Jeśli chodzi o tę formę wokalnej ekspresji, koniecznie wspomnieć trzeba o kończącym płytę Hard Lovin’ Man. Tutaj brawa należą się całemu zespołowi za to, jak realistycznie potrafił odtworzyć za pomocą dźwięków sytuację, o której opowiada tekst utworu. No cóż, malowanie obrazów muzyką to przecież domena największych kompozytorów. Przypomnijmy sobie chociażby scenę modlitwy Małgorzaty w katedrze, z opery Faust Charles’a Gounoda.    

Wypada napisać też o zdecydowanie najbardziej znanym utworze z płyty, będącym zarazem jednym z najsłynniejszych dzieł zespołu, czyli potężnym Child in Time. To znakomity przykład, jak stworzyć wielkie muzyczne dzieło prawie z niczego. Zarówno partie Lorda, jak i solo Ryśka to w zasadzie niezwykle twórcze rozwinięcie banalnego motywu G-G-A wystukiwanego przez Jona na początku, oraz po wyciszeniu długiej i pełnej ekspresji solówki.

Na początku wspomniałem o charakterystycznym brzmieniu, współtworzącym dzikość tego wydawnictwa. Zapewne płyta nie byłaby tak wspaniała, gdyby za konsoletą nie zasiadła kolejna legenda rocka, Martin Birch. Jakimś cudem większość płyt, których się dotknął, wyrastała na ponadczasowe arcydzieła. Pewnie po części dlatego, że, jak sam przyznawał, godził się na współpracę jedynie ze stuprocentowymi profesjonalistami. Moim zdaniem tytuł najlepszego producenta w dziejach rocka należy się właśnie jemu. Bruce Dickinson w swojej autobiografii opisywał go jako człowieka o dwóch naturach. Zimny, pedantyczny fachowiec oraz totalny świr i pijak, potrafiący zniszczyć wszystko dookoła, świętując nagranie płyty. Według mnie obydwie strony jego charakteru idealnie oddaje płyta In Rock.   

You may also like...

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.