BACK IN TIME #3: „Rising”

Podziel się!

 Zespół Rainbow pierwotnie powstał jako jednorazowy, solowy projekt Ritchiego Blackmore’a z towarzyszącymi mu muzykami ELF, grupy otwierającej wcześniej występy Deep Purple. 

Po wydaniu pierwszej płyty, ekscentryczny gitarzysta stwierdził, że warto pójść za ciosem i kontynuować działalność muzyczną pod znakiem tęczy (w tamtych czasach to piękne zjawisko atmosferyczne nie kojarzyło się jeszcze z tym, co teraz…). Nie był jednak zbyt stały w uczuciach, dlatego wymienił klawiszowca, perkusistę i basistę.

 Za konsoletą zasiadł oczywiście mistrz Martin Birch. Zaowocowało to niezwykle przestrzennym, mocnym i selektywnym brzmieniem, znacząco różnym od omawianego poprzednio, suchego, charczącego In Rock. Jednak geniusz Marvina polegał m.in. na tym, że potrafił on wyczuć charakter płyty i odpowiednio go podkreślić, nieraz również sam nakierowując muzyków na najbardziej odpowiednie aranżacyjne tory.

Tak samo jak na pierwszym longplayu drugiego składu Deep Purple, dostajemy tu charakterystyczne intro, które wskazuje nam obrany na płycie muzyczny kierunek. Tym razem jest to klawiszowe solo Tony’ego Careya przenoszące słuchacza w baśniowy świat. Pierwszy na płycie Tarot Woman to arcydzieło. Ronnie James Dio pełnię swoich możliwości objawił dopiero tutaj. Wokalista, który sporą część dzieciństwa spędził w operze, pokazał światu, jak wspaniały efekt może dać śpiew typowo siłowy!

Cały album aż kipi energią. Nie jest to jednak taka nieokrzesana dzikość, z jaką mieliśmy do czynieniu na In Rock.

Rising urzeka nas swoim pięknem. Podczas solówek w Tarot Woman Blackmore i Carey wspinają się na wyżyny muzycznego kunsztu. Żywiołowe staccata, piękne melodie i przebogata ornamentacja, a wszystko to dokładnie przemyślane i starannie ułożone. Część, w której główny motyw melodyczny utworu płynnie przechodzi w serię efektownych ozdobników, uważam za jeden z najwspanialszych momentów muzyki rockowej.

Podczas zwrotek i refrenów otwierającej kompozycji  Tony gra nieśpiesznie, malując przy pomocy swoich syntezatorów muzyczne pejzaże, budzące skojarzenia z okładką płyty. Jego melodie stoją w kontrze do dynamicznego, marszowego riffu Blackmore’a.  Motorem napędowym utworu jest jednak Cozy Powell. Warto zwrócić uwagę na niebanalne podziały rytmiczne, jakie zastosował on w swoich przejściach. Jego styl nie ma w sobie nic z tandetnego efekciarstwa. Chodzi jedynie o podkreślenie dynamizmu.

W środkowej części płyty dają o sobie znać echa zespołu ELF. Riff Run with the Wolf pachnie bluesem. Utwór jest jednak zagrany bardzo dynamicznie, wiele smaku dodają mu ozdobniki Powella oraz piękna melodia refrenu.

Starstruck i Do you close your Eses to z kolei bardziej rock and roll. Dio śpiewa bez patosu, za to zadziornie, w charakterystyczny sposób akcentując słowa.

W Stargazer patosu mamy za to całe mnóstwo. To epickie dzieło jest bez wątpienia najbardziej rozpoznawalną częścią Rising. Tony Carey znów maluje nam muzyczne pejzaże. Zamykając oczy niemal widzimy rozpaloną słońcem pustynię, nad którą próbuje wzbić się czarownik. Centralnym punktem utworu jest solówka. Ritchie po raz pierwszy wprowadził tu elementy muzyki orientalnej. Rozpoczyna się nieśpiesznie, by następnie utonąć w gąszczu ozdobników. Wieńcząca popis gitarzysty seria pogłosów symbolizuje smutny koniec głównego bohatera wyśpiewywanej przez Ronniego historii. W drugiej części Stargazer dostajemy jeszcze smaczek, w postaci długiego i majestatycznego crescendo, zagranego przez monachijską orkiestrę symfoniczną, świetnie podkreślającego epickość oraz energię głosu Dio.

Płytę wieńczy niezwykle dynamiczny A Light in the Black oparty na motorycznym i zapętlonym riffie. Jedyny utwór z Rising pasujący do mocnego headbangingu. Jednocześnie zachwyca melodyjnością rozbudowanych solówek, a także umiejętnym wykorzystaniem talerzy i podwójnej centrali przez Cozy’ego.

Płyta jest króciutka, trwa niecałe 34minuty.  Nie posiada za to słabych, czy nawet dobrych momentów. Wszystko jest piękne, niesamowicie harmonijne i spójne.

Nie wiem czy zwróciliście uwagę, ale ani słowem nie wspomniałem o Jimmym Bainie. Późniejszy nadworny basista  Dio to również niezwykle sprawny muzyk. Na drugiej płycie Rainbow pozostaje jednak wyraźnie w cieniu reszty zespołu, grając w zasadzie tylko to, co konieczne. Może gdyby bardziej urozmaicił swoje partie, odczulibyśmy przesyt? Cóż, poświęcenie prywatnych ambicji w imię powstającego dzieła to także cecha wielkich artystów!     

You may also like...

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.