Uriah Heep to zespół nieco zapomniany. Niesłusznie, bo byli przecież gigantami hard rocka w latach siedemdziesiątych, a ich wpływ na muzykę jest wielki. Ale różnie toczą się losy kapel rockowych i wszyscy doskonale o tym wiemy. Mimo wszystko warto przypomnieć dziś jedną z płyt, która uczyniła Jurajów legendami. „Demons And Wizards” właśnie stuknęła czterdziesta ósma rocznica urodzin.
Zespół Micka Boxa za czasów Davida Byrona określić można mianem „poszukującego”. To był czas eksperymentów, pościgów za coraz to nowymi koncepcjami, bardziej lub mniej udanymi. Czasami serwował więcej bluesa, miewał odchyły w stronę naprawdę mocnego jak na tamte czasy grania, niekiedy uciekał się do rozbudowanych kompozycji pokroju „Salisbury”, a bywało też, że zaskakiwał niemalże baśniowym klimatem. To właśnie on towarzyszy nam przy słuchaniu „Demons And Wizards”. Nie dość, że wylewa się z głośników, tudzież słuchawek, to emanuje nim także okładka płyty (kto wychwyci wszystkie zbereźne ilustracje stanowiące jej części?). Tutaj wszystko ze sobą współgra. Uriah Heep postanowiło nie popełniać starych błędów dotyczących braku spójności materiału. Rysunkowy czarodziej ruchem ręki zaprasza nas wszystkich do magicznego świata wykreowanego przez Jurajów. A co w nim znajdziemy?
Przede wszystkim świetne kompozycje. „Demons And Wizards” to płyta niepowtarzalna w dyskografii zespołu. W mistyczną krainę bajkowych stworów wprowadza nas Czarodziej – „The Wizard”. Średni to otwieracz, ale rewelacyjny utwór. Sygnalizuje odczuwalną obecność gitar akustycznych, co jest jedną z charakterystycznych cech materiału. David Byron śpiewa o postaci „czarodzieja tysiąca królów”, a wraz z kolejnymi minutami piosenki robi się coraz ciekawiej. Do głosu dochodzą coraz ciekawsze ścieżki, piosenka przestaje być delikatnym folkowym kawałkiem, zamienia się w rozbuchany hit, który od prawie pięćdziesięciu lat zajmuje należne mu miejsce w panteonie Uriah Heep.
W zasadzie, to która kompozycja spośród tych kilku tego nie robi? Tutaj klasyk goni klasyk. A wyścig jest bardzo wyrównany. „Demons And Wizards” to przecież krążek, z którego pochodzi przebój „Easy Livin’„, wizytówka zespołu. Co czuł nastoletni Steve Harris, kiedy słuchał tej piosenki po raz pierwszy? Tego nie wiem, ale wiem, że Uriah Heep i być może właśnie ten album, na którym to znajduje się wspomniany numer, jest jego ulubionym zespołem, a także wielką inspiracją. To zresztą słychać w muzyce Iron Maiden, a takich wykonawców: mniejszych i większych — jest na pewno cała masa.
Tak naprawdę trudno się temu dziwić. „Circle Of Hands”, „Traveller In Time”, „All My Life”, czy „Poet’s Justice” to kilka kolejnych strzałów, które przekonać mogą nielicznych malkontentów. Każdy z nich ma w sobie coś własnego, urzekającego, dzięki czemu ilekroć wracam do tych numerów, czuję się, jakbym wybierał się w kolejny spacer po baśniowym świecie Heep. Ale wędrówka ta ma dwa kolosalnie ważne chwile. Pierwszą z nich jest spotkanie z Tęczowym Demonem. Usiądźcie wygodnie. W fotelu, na łóżku, na pralce — to bez znaczenia. Włóżcie do uszu słuchawki, odpalcie „Rainbow Demon” i zamknijcie oczy. Poczujcie narastający, lepki klimat, który charakteryzuje ten numer. To właśnie tu objawia się kunszt zespołu i jego talent kompozytorski. Ilekroć słyszę ten kawałek, jestem pod wrażeniem tego, z jaką łatwością Byron i spółka są w stanie namalować przed moimi oczami obraz porównywalny do „Bitwy pod Grunwaldem” Matejki za pomocą samej muzyki.
Podróż zawsze wieńczy cudowna wiązanka „Paradise” i „The Spell”. Balladowy początek nie zaskakuje, brzmi standardowo jak na 1972 rok. Ale, ale! Pamiętacie schemat z „The Wizard”? Tu także znajduje zastosowanie, a efekty są jeszcze lepsze. Ciekawie robi się w chwili, gdy wokalista prowadzi ze sobą swego rodzaju dialog. Jeszcze bardziej intrygująco, gdy kompozycja wydaje się przygasać, a w rzeczywistości zaczyna ukazywać ostrzejsze oblicze. To, co wyprawia tu Byron, jest godne podziwu. Jego partie są niesamowicie teatralne, a zarazem przejmujące. W końcu natrafiamy na połowę drugiej minuty „The Spell”, czyli melancholijną część tego dzieła, wypełnioną chórami i świetnym, czułym popisem gitarowym. „But when the night is over…” – delikatnie śpiewa tragicznie zmarły muzyk. To ta chwila, w której słuchacz już wie, że pierwsze odwiedziny w krainie Demonów i Czarodziei nie będą ostatnimi. Kolejna, tym razem epicka część tego dzieła jedynie utwierdza go w przekonaniu, a gdy całość kończy się fenomenalną eksplozją emocji i dźwięków, chce on jeszcze raz udać się w tę niezwykłą podróż. I zrobi to, zrobi jeszcze nie raz…
Tutaj wszystko ze sobą współgra. Niesamowite klawisze Kena Hensleya tworzą niepowtarzalny pejzaż dźwięków. Mick Box jako gitarzysta nie musiał niczego udowadniać, swój talent pokazał już na choćby trochę bardziej hardrockowym „Look At Yourself”. Przemyślane partie perkusyjne Lee Kerslake’a i zagrane z wyczuciem basowe rytmy Gary’ego Thaina (w „The Wizard” na czterech strunach bawi się Mark Clarke) akompaniują wspaniałym melodiom owej dwójki, a nad tym wszystkim czuwa jak zwykle niezawodny David Byron. Wydawać by się mogło, że od tego momentu będą zyskiwać coraz większą popularność, za którą pójdą też kolejne wielkie płyty. Tak się niestety nie stało. Następne dzieło „The Magician’s Birthday” miejscami kontynuowało ścieżkę obraną na „Demons & Wizards” i było dobre, ale czegoś mu zabrakło, natomiast późniejsze płyty i zmiany w składzie kapeli (odejście Hensleya i Byrona) nie pomogły Jurajom w zdobywaniu muzycznych szczytów. Na szczęście obecny skład zespołu, choć diametralnie inny od tego odpowiedzialnego za omawiany krążek, sprawdza się bardzo dobrze i regularnie wydaje godne uwagi dzieła. Jednakże wśród płytoteki Uriah Heep szczególnie błyszczy zwłaszcza kilka wczesnych płyt, w tym „Demony i Czarodzieje”. Być może warto przyjąć dzisiejsze, jubileuszowe zaproszenie tytułowego Maga z okładki i ponownie podążyć za nim w tę wędrówkę?