Stwierdzenie może wydać się banalne, watro jednak na wstępie zaznaczyć, że Thin Lizzy to zespół wybitny. Ekipa z Dublina wypracowała swój własny, niepowtarzalny styl, a wciągu 12 lat udało im się stworzyć 12 albumów, z których większa część to absolutna ekstraklasa w muzyce rockowej.
Wybór Chinatown nie był więc aż tak oczywisty. Wynikał on w dużej mierze z sentymentu, jakim darzę tą płytę. Poza tym, w bieżącym roku wypadają jej 40 urodziny. Nie trzeba chyba nikogo uświadamiać, ile wartościowej muzyki powstało w 1980. Po tym jak punk rock zrobił pod siebie i zasnął najebany, klasyczne granie znów wróciło do łask. W East Endzie narodził się debiut Żelaznej Dziewicy (który jednak stanowi tylko preludium do późniejszych wielkich dzieł grupy), podwójny atak przypuścił Saxon, warto wspomnieć też o świetnym debiucie Angel Witch. W Wilster nagrano drugą płytę Accept, a zespół zaczął przeistaczać się z rockandrollowych zawadiaków w heavymetalowe monstrum. Starsza gwardia również radzi sobie wyśmienicie. Najlepsze przykłady to Heaven and Hell, Back In Black, Ace of Spades, czy Just Supposin’.
Ekipa Pila Lynotta też oczywiście cały czas trzymała bardzo wysoki poziom i chyba mało kto, patrząc na zespół od zewnątrz, zdawał sobie sprawę jak szybko wszystko się posypie…
Kolejne zmiany na stanowisku gitarzysty nie wpłynęły negatywnie na tempo pracy, oraz jakość produktów. Wakat po dobrym koledze naszego afroirlandczyka zajął muzyk typowo sesyjny, uprzednio znany głównie ze współpracy z Pink Floyd i Peterem Greenem. Jak słyszymy, doskonale wpasował się on stylistycznie w Thin Lizzy, będące tyglem „białego” hard rocka i „czarnego” bluesa, z domieszką irlandzkiego folku. Oczywiście, liderem jest Phill. Jego głos bardzo odległy był od typowej estetyki hard/heavy, wypracowanej przez Halforda, Gillana, czy Dickinsona. Lynott dysponował dość skromną skalą, styl który prezentował to jednak coś szczególnego. Osobiście jestem wielkim fanem tej niezwykle ciepłej barwy głosu i niepowtarzalnego feelingu. Swoją drogą to niezły paradoks, bo facet przez całe życie miał pod górkę, a kiedy w końcu osiągnął sławę, musiał zmagać się z własnymi uzależnieniami (z którymi, niestety, przegrał). W swojej muzyce natomiast zazwyczaj starał się przekazać słuchaczowi jak najwięcej pozytywnej energii. Wydaje mi się, że granie było dla niego czymś w rodzaju ucieczki do lepszego świata. Już unisono otwierające kompozycję We will be strong (będące za razem świetną kodą) sprawia, że gęba sama zaczyna się cieszyć. Uśmiech nie opuszcza nas przez resztę utworu. Jego dynamika i świetne melodie czynią z niego wręcz przebojowy kawałek.
Chinatown jest dziełem różnorodnym. Utwór tytułowy ma z kolei bardziej bluesowy charakter. Główny riff został zapętlony, a solówka stanowi do niego kontrapunkt.
Sweetheart i Having a Good Time są natomiast bardzo lekkie, melodyjne i przyjemnie bujające. Lynott jakby z nonszalancją pokonuje wszystkie zawiłości linii melodycznych. Przed solówką w Having a Good Time zwraca się do nowego gitarzysty; „hey, Snowy, go!”, a potem wygaduje o nim różne głupoty.
Moim faworytem na płycie jest chyba Sugar Blues. Kompozycja nawiązuje stylistycznie do rockabilly, wykonano ją jednak z dużo większą energią. Poszczególne akordy głównego riffu zagrano staccato, a długie i efektowne przejścia Downeya stanowi jakby kontynuację tego motywu. Kunszt, który pokazuje w tym utworze, to klasa godna takich mistrzów, jak Ian Paice, czy Neil Peart. Wydaje mi się, że zadziorność Sugar Blues była zaczynem pod mający za moment wybuchnąć thrash metal. Tymczasem Lizzy sami potrafili umiejętnie wciągnąć do swojej muzyki elementy rozkwitającego heavy. Posłuchajmy motorycznych killerów, jakimi są Killer on the Loose, czy Genocide. Phil postanowił w nich szczególnie wyeksponować swój instrument. Na starszych nagraniach lubił delikatnie muskać struny, tutaj napierdala z siłą młota Thora, zachęcając słuchacza do rytmicznego machania łbem.
Dla przeciwwagi, nie mogło zabraknąć miejsca dla lirycznej ballady Didn’t I. Jej sercem są piękne unisona, w których przecież zawsze specjalizował się zespół. Wokal Lynotta także jest wspaniały. Serio, w jego głosie czuć autentyczny dramatyzm, jakby śpiewał o swoich własnych przeżyciach. Całości dopełniają partie klawiszy, na których również zagrał Phill.
Wieńczący album Hey You to utwór oparty na kontrastach między ostrym rockiem a… reagge. Wygląda to na bluźnierstwo, jednak naprawdę dobrze „siedzi”. Wydaje mi się, ze głównodowodzący, ze względu na kolor skóry czuł taka muzykę. Zresztą tego typu fuzja dała bardzo dobry efekt na wydanym kilka miesięcy wcześniej The Rage z Brytyjskiej Stali, czy 23 lata później na Nothing to Say Helloween.
Chinatown to album bardzo spójny i różnorodny zarazem. Odnajdziemy w nim wszystkie charakterystyczne elementy zespołu, a jednocześnie stanowił on piękne wprowadzenie w epokę heavy metalu lat 80. Na wydanym trzy lata później Thunder and Lightning muzycy jeszcze bardziej popłynęli w tę stronę. Pozostaje tylko żałować, że tamta płyta była już ostatnią, którą zespół spłodził w studio.
Phill żył krótko, jednak zdążył zostawić po sobie dorobek artystyczny, stawiający go na honorowym miejscu w panteonie legend rocka. Muzyką Thin Lizzy na pewno będą zachwycać się przyszłe pokolenia.