Blaze Bayley – Live in Czech [RECENZJA]

Podziel się!

Bardzo lubię, gdy artyści poza smacznymi dźwiękami serwują nam jakąś opowieść, która spaja całą płytę. Nie raz z wypiekami na twarzy słuchałem concept albumów takich jak Metal Opera Avantasii, Operation: Mindcrime od Queensryche czy też Still Life szwedzkiego Opeth.
Dziś na celownik wezmę najnowsze wydawnictwo koncertowe byłego wokalisty Iron Maiden – Blaze’a Bayley’a, które jest kolejną fazą promocji trylogii o Williamie Black’u, którego historię wokalista opowiedział na swoich ostatnich studyjnych albumach, które tworzą trylogię “Infinite Entanglement”.
Należy nadmienić, że jest to już drugi live album nagrany w ramach trasy związanej z perypetiami Black’a. “Live in France”, bo tak nazywa się poprzedni koncert, nie jest szczytem możliwości i jakości, do której sympatyczny Brytyjczyk przyzwyczaił swoich fanów na poprzednich koncertówkach. Mogło być już tylko lepiej…
Materiał na “Live in Czech” został zarejestrowany 28 września 2019 roku w Brnie podczas koncertu w ramach trasy “Tour of the Eagle Spirit”. Koncert zaczął się w typowym dla Blaze’a stylu: zespół zaczyna grać, a on wchodzi, przedstawia się i następuje właściwy początek utworu. “The Dark Side of Black” na spółę z “A Thousand Years” całkiem dobrze otwierają koncert, szczególnie za sprawą refrenów, które idealnie nadają się do odśpiewania przez publikę. Pierwszym co zauważyłem to fakt, że zespół brzmi lepiej niż na “Live in France”. Niestety, nie jest to jeszcze poziom dobry. Sekcja rytmiczna brzmi nieźle, za to gitara, szczególnie grając downpickingiem, brzmi tragicznie. Po “Dark Energy 256” wokalista przywitał publikę i zapowiedział, że koncert będzie nagrywany, na co widownia odpowiedziała gromkimi okrzykami. Mimo że za studyjną wersją “The World is Turning the Wrong Way” nie przepadam, tak na żywo ten numer wypada dobrze. “Human” i “Together We Can Move The Sun” to jedne z moich ulubionych momentów trylogii i bardzo dobrze wypadły na żywo, szczególnie Blaze, który na tym wydawnictwie brzmi naprawdę doskonale. Śpiewając nowe numery poza studiem wyzbywa się denerwującej, nadętej maniery, której brak poprawia odbiór tych kawałków. “Solar Wind” to moment, w którym zacząłem się łapać na sprawdzaniu, czy ten numer już nie był grany. Nie jest to wina wykonawcza, po prostu kawałki z trylogii są wtórne i po takiej ich ilości zwyczajnie ciężko rozróżnić który jest który. Blaze’owi niestety nie pomógł gitarzysta – Chris Appleton, który skomponował mnóstwo badziewnych riffów, z których każdy brzmi podobnie. Wszystkim doskonale znany “Virus” oderwał mnie od tych myśli, po to żebym zaczął śpiewać razem z Blazem jeden z moich ulubionych kawałków z jego ery w Iron Maiden. “Life Goes On” znów zaczyna się dosyć długą konferansjerką Bayleya, który ma w zwyczaju wygłaszać podczas koncertów mowy motywacyjne. Blaze, zostaw to coachom i nie psuj dynamiki koncertu! “Fight Back” to kolejny moment, w którym zwróciłem szczególną uwagę na zwyczajnie nudne riffy pochodzące z trylogii o Blacku. W końcu nadeszła chwila dla fanów starszych dokonań Błażeja. Po kolejnej pogadance rozbrzmiały dźwięki intro “Silicon Messiah” z debiutanckiej płyty wokalisty o takiej samej nazwie. Na szczęście tego utworu udało im się nie zepsuć. O to jest trudno, bo ta kompozycja to jeden z tych kawałków, który zagrany nawet trochę byle jak porywa i cieszy, ale panowie z Absolvy mają szczególny dar do destrukcji tego, co było dobre. Niestety, samotna gitara Chrisa nie wystarczyła, aby podołać ciężarowi, który jest przecież synonimem muzyki Blaze’a z początków jego kariery solowej. Pierwsze CD kończy prawie 11 – minutowa wersja “The Day I Fell to Earth” “wzbogacona” solówkami instrumentalistów.
“Eagle Spirit”, rozpoczynający drugą płytę, jest kolejnym utworem balladowym, w którym po prostu brakuje drugiej gitary. Przejścia z kanału czystego na przester i odwrotnie są bardzo nagłe i nie pozwalają wybrzmieć należycie dźwiękom. Im bliżej końca koncertu, tym bardziej brak drugiego wiosła, które przykryło by trochę niedokładną i niechlujną grę Chrisa, daje się we znaki. Warto jednak było się trochę ponudzić, bo dostaliśmy naprawdę dobrą końcówkę składającą się z czterech kawałków, w tym z niesamowitego “Stare at the Sun”, który zawsze mnie porusza. Blaze wypadł w nim doskonale, tak jak w trzech kolejnych kawałkach, które są ukłonem w stronę działalności Bayleya w Żelaznej Dziewicy. Energiczne “Man on the Edge” i “Futureal” wybudziły mnie z refleksyjnego nastroju. Koncert kończy jeden z największych maidenowych przebojów – “The Clansman”. Blaze zaśpiewał go świetnie, to on uratował to nagranie przed kompletną katastrofą.
Ten koncert tylko utwierdził mnie w przekonaniu jak marnym materiałem są ostatnie dokonania byłego gardłowego Maiden. Nowe kawałki, na tle coverów Ironów i numerów z “Silicon Messiah”, po prostu są ledwo zauważalne, a jeśli już, to zazwyczaj w negatywnym świetle.
Niestety, ilość nie idzie w parze z jakością. To już piąte wydawnictwo w ciągu czterech lat, związane z historią Williama Black’a i… nie zachwyca. Faktem jest, że ciężko wyczarować coś z niczego. Materiał z ostatnich trzech studyjniaków Błażeja jest w zwyczajnie słaby, więc ciężko zagrać naprawdę dobry koncert prezentując te kawałki. Dziwi mnie pominięcie w secie świetnego “Blood”, “Dawn of the Dead Son” czy “Immortal One”, które pojawiły się w trylogii. A tak, dostaliśmy przeciętny heavy metal, z tandetnymi melodyjkami granymi na maidenowską modłę, lecz nawet to zrobione jest słabo i niskim kosztem. Naprawdę ciężko się na to patrzy (a jeszcze ciężej słucha), mając w pamięci doskonałe albumy takie jak “Silicon Messiah” czy “Blood & Belief”. Uważam, że lepszym pomysłem byłoby zatrudnienie muzyków z prawdziwego zdarzenia i nagranie z nimi jednego naprawdę dobrego albumu, zamiast rozmieniać się na drobne. Niestety, Blaze wpadł w błędne koło i wygląda na to, że dopóki się nie przełamie i nie podpisze kontraktu z jakąś wytwórnią, dopóty będziemy częstowani niezbyt smacznymi kąskami spod szyldu BB & Absolvy.
“Live in Czech” to zabawka na jeden raz, tylko i wyłącznie dla osób, które interesują się poczynaniami przesympatycznego wokalisty. Osobiście w celu oczyszczenia zabieram się za kolejny odsłuch “The Night That Will Not Die” i Tobie, Czytelniku, polecam zrobić to samo.

OCENA 4/10

You may also like...

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.