Niewielu jest obecnie artystów, którzy pomimo kilkunastoletniej aktywności potrafi dalej zaskoczyć i pokazać coś nowego, co nie odbiega poziomem od ich największych wyczynów. Jedną z takich person jest niewątpliwie Devin Townsend. Sympatyczny Kanadyjczyk rozdał karty na scenie progresywnej już w pierwszej połowie tego roku, wydając solowy album zatytułowany “Empath”. Niedługo przed pojawieniem się tej pozycji na rynku, muzyk ogłosił trasę promującą najnowszy krążek. Miała ona obejmować Wrocław. Gdy tylko się o tym dowiedziałem, od razu odłożyłem ostatnie studenckie zaskórniaki, aby kupić bilet.
Okazało się, że gdy przyszło co do czego, cholernie nie chciało mi się ruszyć przysłowiowych czterech liter w piątkowy, zimny, listopadowy wieczór. Dodatkowo setlista mnie totalnie nie przekonywała… Jednak przemogłem się. W końcu to Mistrz Devin, muszę go wreszcie zobaczyć na żywo! Zapakowałem się w moją żółtą walizkę i ruszyłem do Wrocławia. Trochę ponad godzinę przed otwarciem bram A2, przed Centrum Koncertowym stało tylko kilka osób. Było już ciemno, słońce nie dawało swojego typowego konsekwentnego światła. Ustawiłem się grzecznie w kolejce i modliłem, aby nie odmarzły mi stopy. Wpuszczanie do środka przebiegło (jak na Live Nation) niezwykle sprawnie i po chwili zająłem miejsce w środkowej części barierki, idealnie naprzeciwko miejsca, gdzie Devin za około dwie godziny miał mieć ustawiony swój mikrofon.
Jednak w tym momencie to nie on był najważniejszy, bo rozgrzewać publikę przed sztuką Kanadyjczyka mieli Anglicy z jednego z najlepszych młodych zespołów progmetalowych – Haken. Bardzo cieszyłem się na ten występ, na tegorocznym Prog in Park wywarli na mnie naprawdę duże wrażenie. Czułem, że mnie nie zawiodą, a moje przeczucia się sprawdziły. Chłopaki zagrali bardzo dobrą sztukę pełną energii, połamanych rytmów i szalonych tranzycji. Niestety, setlistę już znałem, bo identyczną zaprezentowali na wyżej wspomnianym festiwalu. Niemniej jednak, ten zespół ogląda się świetnie na żywo. Mimo, że muzycy są dość statyczni, to nadrabia energia płynąca z samej muzyki oraz pierwszy głos – Ross Jennings, którego wokale dalej nie przypadły mi w 100% do gustu. Młodzi następcy Dream Theater opuścili scenę, która powoli zaczęła zamieniać się w miejsce przypominające hawajską plażę. Małe palmy przy trzech centralach perkusyjnych, wiklinowy płotek przed klawiszami nawiązywać miały do plakatu trasy, na której znajduje się wulkan górujący nad wyspą, a w lazurowej wodzie pływa mnóstwo stworzeń. Tak… słuchając nowej płyty Devina czuć, że wszystko jest dość organiczne, naprawdę ciężkie do określenia. Powiązane ze sobą i z naturą w bardzo pokrętny, typowy dla Townsenda sposób.
Po pewnym czasie światła zostały przygaszone, a na ekranie za perkusją, na tle czarno-białych wieżowców wyświetlane były nazwiska muzyków, którzy wychodzili po kolei na scenę. Tu na moment się zatrzymam, bo nie sposób pominąć takich osobowości. Pierwszy, za klawiszami pojawił się nie kto inny, jak Diego Tajeda, który dopiero co skończył grać koncert z Haken! Za swoim zestawem zaczął przygotowywać alkoholowe koktajle, jak się okazało dla reszty członków zespołu, którzy przy wejściu na scenę brali od sympatycznego muzyka swój napój i ustawiali się na pozycjach. Na scenie pojawili się: Mike Keneally, który współpracował z takimi gigantami jak Frank Zappa, czy Steve Vai; Markus Reuter ze Stick Men’a i The Crimson ProjeKct’u; Nathan Navarro; trzyosobowy chórek oraz znani z Devinowego “Casualities of Cool” Morgan Agren oraz Che Aimee Dorval, która udzielała się również na pierwszej płycie Devin Townsend Project “Ki”. Wszyscy ubrani w hawajskie koszule, tudzież spódnice. Muzycy popijając koktajle uśmiechali się do siebie i do publiki. Czuć było niesamowicie rodzinną i ciepłą atmosferę. W końcu na scenę wszedł mistrz ceremonii i zaczął mówić o… swoich problemach z hemoroidami i o tym jak w tym momencie wygląda jego odbyt. Po tym dość specyficznym powitaniu zespół rozpoczął “Borderlands” z najnowszego wydawnictwa. Od razu czuć było potęgę, która płynie z tej muzyki, nagłośnienie żyleta – zapowiadała się doskonała sztuka. Podczas subtelnego zwolnienia w tym utworze po raz pierwszy (i nie ostatni) bardzo istotną rolę odgrywała Che Aimee Dorval, która obok Devina jest drugim głównym głosem w zespole. Po kolejnym utworze z “Empath”, czyli singlu pt. “Evermore” mieliśmy się cofnąć w czasie. Devin zaprezentował ciężki “War” ze swojej ulubionej, jak twierdzi, płyty “Infinity”. Ten numer to prawdziwy koncertowy killer. Devin w jego trakcie otworzył się na dobre i poza potęgą gitar usłyszeliśmy jego doskonałe wykrzyczane, wysokie wokale, tak przeszywające ciało i duszę, jak mógłby to zrobić jedynie podmuch lodowatego wiatru gdzieś wysoko w górach. Znów wróciliśmy do teraźniejszości. Poznaliśmy pokręconą historię małego, osieroconego ptaszka. Tak, to “Sprite”, jeden z moich faworytów z ostatniego krążka Devina. Uwielbiam konstrukcję tego numeru, ale także ciągłe zmiany metrum, które w końcu mogą przyprawić o mały zawrót głowy. Zespół zszedł ze sceny, na której został wyłącznie lider i perkusista Morgan Agren, który przysiadł obok Townsenda na środku sceny za dziwnym, puchatym bębnem, przy którym, na statywie, umieszczony był mały crash. Muzycy zaczęli jammować i wygłupiać się na scenie. Następnie zagrali “Coast”, który zaczynał krótką serię utworów z mojego ukochanego “Ki”. Przed “Gato” na scenie znów pojawiła się Aimee Dorval, tym razem ubrana w błyszczącą sukienkę. Teraz miała do powiedzenia dużo więcej, w końcu to materiał nagrany właśnie z nią przed 10-ciu laty. Zachwyciła mnie swoim głosem i pewnością z jaką występuje u boku tak wielkiego muzyka. Po “Heaven Send” i “Ain’t Never Gonna Win” przyszedł czas na największy przebój Devina – niesamowity “Deadhead”, który pojawił się na pierwszej z dwóch płyt projektu Devin Townsend Band. Genialny riff i Townsend, który sprawiał wrażenie, że zaraz kaszlnie krwią pochodzącą ze ździeranego gardła. Wielki utwór, zrobił na mnie ogromne wrażenie. Na następne kilka utworów Kanadyjczyk dobrał się z Che w kwestii ubioru. Założył tiulową, czarną spódnicę, a wokalistka miała na sobie różową sukienkę z tego samego materiału. Musicalowe, miejscami pełne patosu “Why?” odśpiewane przez całą publiczność przerodziło się w “Lucky Animals”, podczas którego Devin wymyślił widowni zabawę w podnoszenie swoich “jazz hands” w górę podczas refrenu, widać że był zachwycony. Po tym energicznym utworze dostaliśmy pokręcony do granic możliwości “Genesis” poprzedzony krótkim intrem “Castaway” odśpiewanym na żywo. Townsend chwycił za akustyka, aby odegrać razem z chórkiem i Che “Spirits Will Collide”. Jednak nie zrobił tego. Na okrzyki “IH AH” pochodzące z pierwszych rzędów zareagował pytaniem czy widownia robi pompki. Reszta publiki podłapała i Devin nie miał wyjścia. Zagrał wyproszone “Ih-Ah!”, które w oryginale nagrał z Anneke van Giersbergen. To była cudowna chwila. Mimo swojej słodyczy i przebojowości, ten numer od pierwszego razu wpadł mi w ucho. Potem w końcu zagrał zaplanowany “Spirits Will Collide” w wersji akustycznej. Bardzo żałuję, że nie grał go elektrycznie, bo cholernie lubię ten utwór w wersji albumowej. Devin powiedział, że teraz zespół zejdzie, aby za chwilę wejść znowu, wywołany przez publikę na “fake encore”.
Z uśmiechami na twarzy, gotowi na więcej wołaliśmy muzyków znów na scenę. Ci weszli w marynarkach, i sukniach. Niestety, Devin przyznał, że swoją marynarkę zostawił gdzieś poprzedniego dnia i bardzo przeprosił zespół za to, że tylko on odstaje ubiorem. Tym razem na samym środku sceny ustawiła się Che Aimee Dorval, która w swojej czerwonej sukni wręcz ociekała i raziła seksapilem. Ciężko było oderwać od niej wzrok. Townsend zaprosił publikę na imprezę disco, a zespół zagrał cover grupy The Trammps “Disco Inferno”. Skoczny numer, który zmusił publikę do tańca, a wokalistka zaśpiewała go doskonale. Podczas jednej ze zwrotek Diego sporządził kolejne koktajle i rozdał je jako kelner chórkowi i technicznym. W tym czasie Devin zajął jego miejsce za klawiszami i pokaleczył refren niemiłosiernie na co publiczność i zespół zareagowali śmiechem. Instrumentaliści zagrali krótki cover “The Black Page #1” Franka Zappy, a koncert zakończył potężny “Kingdom”, który jest numerem, dzięki któremu poznałem twórczość mistrza progresu. To był już koniec, ale nie było smutku. Byłem spełniony i oniemiały.
Teraz mi wstyd, że nie chciało mi się wyruszyć w podróż do Wrocławia. Ten gig był jednym z najlepszych koncertów klubowych, jakie w życiu widziałem i był wart każdej minuty i złotówki. Townsend to profesjonalista, z każdym składem i materiałem potrafi zrobić coś wielkiego. Podejrzewam, że na jego koncercie z szantami bawiłbym się równie dobrze i byłbym równie usatysfakcjonowany. Koncert we Wrocławiu będę wspominał na pewno jeszcze długi czas, a moje przedkoncertowe uprzedzenie do setlisty? Utwory na żywo sprawiły się doskonale, a Devin po prostu wiedział co robi, planując repertuar. Teraz wystarczy czekać na jego ponowny przyjazd do Polski, a będzie to na Mystic Festivalu w Krakowie. Podejrzewam, że usłyszymy ekstremalny set z przewagą piosenek Strapping Your Lad, ale… może Townsend zagra na nosie wszystkim polskim kucom i zagra trochę lżejszy, a bardziej szalony i nieprzewidywalny materiał.