Nie ulega wątpliwości, że Leprous jest jednym z najważniejszych młodych zespołów progowych, które aktywnie działają na scenie w ostatnich latach. Od 2009 roku regularnie nagrywają nowe płyty, na których widać stopniową ewolucję i zmianę stylistyki zespołu. 25 października miała miejsce premiera najnowszego, szóstego wydawnictwa grupy – “Pitfalls”. Czy Norwegowie złapali zadyszkę?
Leprous przyzwyczaił swoich fanów do balansowania na granicy różnych gatunków, delikatnych eksperymentów z elektroniką oraz ciągłej świeżości. Najnowszy album grupy zatem pasuje idealnie do konceptu, jaki zespół przyjął poczynając od debiutanckiego “Tall Poppy Syndrome”. Mimo to, “Pitfalls” jest albumem, który (jeśli jeszcze tego nie zrobił) podzieli fanów na dwa obozy. To płyta którą się kocha lub nienawidzi, ciężko znaleźć jakieś miejsce pomiędzy tymi odczuciami. Nie jest to płyta metalowa, rockowa, taka której wszyscy oczekiwali… ba! Nie jest to również płyta równa.
Do nagrania albumu zostali zaproszeni wiolonczelista Raphael Weinroth-Browne, który koncertuje z Leprous od 2017 roku oraz skrzypek Chris Baum. Ich obecność na płycie jest bardzo zauważalna i istotna. Dodają niepowtarzalnego klimatu i melancholii kompozycjom.
Album zaczyna pierwszy singiel – “Below”. Subtelna elektronika, łamiący się wręcz głos Einara, kameralna atmosfera… To wszystko zostaje przerwane potężnym refrenem z a’la doomową grą perkusji i zapierającymi dech w piersi górkami wokalisty. Jest to jeden z niewielu wybuchów energii, jakich możemy doświadczyć na “Pitfalls”. Kolejny utwór “I Lose Hope” nie buduje nastroju, od razu jesteśmy potraktowani pulsacyjną grą sekcji, która wprowadza nieco taneczny nastrój, tylko po to, aby zaraz zmienić się w kipiącą mrokiem opowieść o utracie nadziei i poczuciu beznadziei. Należy nadmienić, że przeważają teksty autorstwa lidera zespołu – Einara Solberga, co jest ciekawą odmianą, ponieważ za większość liryków na poprzednich wydawnictwach odpowiadał gitarzysta Tor Suhrke. Solberg opowiada osobiste historie związane ze stanami depresyjnymi i lękowymi, których doświadczył. Jeśli chodzi o warstwę muzyczną – to on jest autorem wszystkich kompozycji znajdujących się na płycie.
“Observe the Train” zaczyna serię utworów, przy których wielu fanów grupy zacznie ziewać. To utwór z subtelnym i minimalistycznym tłem, nie dzieje się tu dużo, jest nijako. Podobnie jest w nieco szybszym “By My Throne”, gdzie mamy więcej elektroniki i bardzo dobre linie wokalu, znów jednak nie dzieje się za wiele i utwór jest monotonny. Kolejną kompozycją jest minimalistyczny “Alleviate”, który był drugim singlem. Delikatne, ambientowe plamy dźwięków są w końcu przerywane, Solberg otwiera się i po raz kolejny udowadnia, że osiągnięcie naprawdę wysokich rejestrów to dla niego bułka z masłem. “At the Bottom” jest kolejną bezpłciową kompozycją z niezłą chaotyczną końcówką.
Norwegowie wiedzieli jak dobrze zacząć, ale i zakończyć płytę. Ostatnie 3 utwory są sięgnięciem do korzeni i nawiązaniem do bardziej progresywnych dziejów grupy. “Distant Bell” jest piękną, mroczną balladą, którą kończy pełen emocji, nieco eksperymentalny fragment łączący riffy, niesamowitą orkiestrację, szaloną grę perkusji i łamiący śpiew Einara. “Foreigner” to krótki, przepełniony energią, najbardziej riffowy moment albumu, który jest doskonałą zapowiedzią tego, co dopiero nastąpi. Grand finale – “The Sky Is Red” jest 11-minutowym monumentem, który bez problemu mógłby znaleźć się na “The Congregation”, czy “Bilateral”. Panowie pokazują, że nie zapomnieli jak grać proga pełnego misternych, przemyślanych przejść, zmian nastroju, zabawy rytmiką i łamanych riffów. W końcówce utworu słyszymy chór, który dodaje patetyczności i monumentalności finałowej kompozycji.
Zatem, jakie to “Pitfalls” w końcu jest? Złe? Dobre? To na pewno bardzo ważny album dla Einara, który z efektów kilkumiesięcznej pracy w studio jest bardzo zadowolony, ale czy fani zaakceptują dość drastyczną zmianę stylistyki? Nie jestem przeciwnikiem takich zjawisk, cieszy mnie jeśli artyści rozwijają się, znajdują nowe ścieżki, środki wyrazu, eksperymentują… W nowym Leprous brakuje jednak wielu czynników, za które pokochaliśmy zespół. Tęskno za Einarem, który potrafił zdzierać głos łącząc agresję i subtelność oraz szalonymi riffami, ciekawymi kompozycjami, które zaskakują i potrafią pochłonąć. “Pitfalls” ma swoje momenty, jednak poza nimi i mrocznym, ciężkim klimatem nie jest w stanie zaoferować nic więcej. To płyta doskonała do grania w tle, gdy chcemy po prostu poczytać książkę, ugotować obiad i nie skupiać się na tym co się dzieje z muzyką. Nie da się jej kontemplować, przeżywać i rozkładać na czynniki pierwsze.
Obecna sytuacja Leprous jest bardzo ciekawa. Nie do końca wiemy czego możemy się spodziewać po następnych wydawnictwach ani jakie kroki zostaną podjęte w kierunku zmiany stylistyki? Mogą trzymać się tego, nowego dla siebie, mocno popowego nurtu, wrócić do korzeni, albo… No właśnie! Norwegowie mają wiele pomysłów, więc spodziewam się kolejnych nowości i odkrywania nowych ścieżek.
Odstawiając gdybanie na bok, cokolwiek by się nie działo w głowach muzyków, na razie na horyzoncie przed polskimi fanami aż 4 koncerty grupy w kraju nad Wisłą, na które serdecznie zapraszamy, bo oglądanie Leprous w akcji jest przyjemnością.