Matt Ries [Traveler]: „Mimo niefortunnego zakończenia uważamy trasę za ogromny sukces.”

Podziel się!

For English version go: here

Chłopakom z Travelera rzutem na taśmę udało się wrócić z Europy do Kanady. Dość niefortunnie zakończyli oni tu swoją trasę koncertową, która skończyła się odwołaniem wszystkich pozostałych koncertów, w tym tych zaplanowanych w Polsce, a także festiwalu Up The Hammers w Atenach. Żaden wirus nie powstrzyma ich jednak przez wydaniem nowego albumu, którego premiera przypada na kwiecień tego roku. O doświadczeniach z trasy i nowym Termination Shock opowiedział mi Matt Ries – założyciel i frontman.

Mimo pandemii, która wybuchła pod koniec trasy, udało Wam się zagrać w Europie kilka koncertów razem z Riot City. Jak wrażenia?

Bardzo pozytywne, wszystko poszło znacznie lepiej, niż przewidywaliśmy. Na każdy koncert przychodziło mnóstwo ludzi, także na te w środku tygodnia. Jesteśmy pod wielkim wrażeniem wsparcia, które dostaliśmy od fanów. Mimo niefortunnego zakończenia uważamy trasę za ogromny sukces.

Nieoczekiwany koniec trasy przypadł akurat na dzień przed koncertami w Polsce. Kto podjął decyzję o ich odwołaniu?

To był złożony proces. Docierały do nas coraz gorsze wiadomości, a sytuacja z godziny na godzinę robiła się coraz mniej stabilna. Nasz kierowca był Włochem i w pewnym momencie zmuszony był wrócić do kraju. Gdy wyjechał, jeszcze przez chwilę szukaliśmy zastępcy, ale wkrótce wszyscy zaczęli doradzać nam, by nie jechać dalej. Gdybyśmy przekroczyli polską granicę i wykryto by u nas jakiekolwiek symptomy, bylibyśmy uziemieni na dobre kilka miesięcy. Tak się złożyło, że wszyscy trochę źle czuliśmy się w busie. Finalnie decyzja okazała się trafną, a granice zamknięto kilka godzin po tym, jak wsiedliśmy do samolotu. Jeszcze 2 godziny i utknęli byśmy w Paryżu na 2 miesiące. Szkoda tylko, że wszystko trzeba było odwołać. Naprawdę nie chcieliśmy nikogo zawieść.

Nam też oczywiście średnio przypadł do gustu ten scenariusz. Wasz koncert przyjęto w środowisku z wielkim entuzjazmem, także mam nadzieję, że szybko do nas wrócicie. Jak udało Wam się uciec z Europy? Czy wiązało się to z koniecznością przebookowania lotów?

Na szczęście nie. Mieliśmy lot z Aten do Paryża, a stamtąd prosto do domu. Ominęliśmy po prostu te Ateny. Mieliśmy dużo szczęścia. Rozmawiamy też z Mateuszem z Heliconu i uzgadniamy termin na przyszły rok, więc wracamy na pewno.

Jak obecna sytuacja wpłynie na działalność zespołu? Czy premiera nowego albumu będzie przełożona?

Póki co nie mamy żadnego opóźnienia związanego z wydaniem albumu. Jeśli chodzi o koncerty, to oczywiście póki co nic nie planujemy. Bookowanie trasy jest ciężkie i zajmuje sporo czasu. Nie ma sensu tego robić, jeżeli jest ryzyko, że i tak wszystko zostanie odwołane. jedyne co nam pozostało to czekać, aż sytuacja się ustabilizuje. Mam nadzieję, że w końcu to nastąpi. Planujemy koncerty w przyszłym roku. Myślę, że przyszły rok będzie już bezpieczny. W każdym razie bezpieczniejszy niż ten.

Zostawmy na chwilę temat pandemii. Założyłeś Travelera, ale oprócz tego grasz także w Gatekrashör i Hrom. Co skłoniło cię do rozpoczęcia działalności w kolejnym zespole? Brakowało Ci czegoś?

Obydwa zespoły dość wolno się rozwijały. Wydanie jakiegokolwiek materiału trwało wieki, a w międzyczasie się nudziłem. Między albumami robiliśmy zawsze około 4 lat przerwy, więc miałem mnóstwo czasu na dodatkowe projekty. Poza tym, Gatekrashör obecnie stoi w miejscu i nie wiemy, czy w ogóle kiedykolwiek do tego wrócimy. Każdy z nas poświęca się innym projektom. Z kolei w Hrom nadal aktywnie się udzielam – nagraliśmy właśnie nasz trzeci album, który planujemy niebawem wydać. Nie mogę jednak zdradzić więcej na ten temat.

Czym różni się praca w każdym z tych zespołów?

Gatekrashör miał już demo zanim się pojawiłem. Zacząłem udzielać się dopiero na “Fear of Attack”, ale tak czy siak zespół miał już zdefiniowany styl. W przypadku Hrom było podobnie – pierwszy album powstał bez mojego udziału. Obecnie każdy członek zespołu wnosi coś od siebie w procesie tworzenia nowego materiału. W Traveler na początku byłem sam, więc pierwszy album i demo to w większości moja zasługa. Jednak tym, do czego od początku dążyłem, jest współpraca. Na “Termination Shock” wszyscy udzielali się po równo – tak, jak powinno być.

Wszyscy macie lub mieliście różne projekty. Jak to się stało, że się zeszliście?

Wszystkich członków Travelera znałem już wcześniej dzięki działalności w innych zespołach. Dave był w Strikerze, z którym graliśmy trasy z Hrom i Gatekrashör. JP’a znam z czasów, kiedy grał w Funeral Circle – również graliśmy razem. Gdy zbierałem do kupy Travelera, nie mogłem wyobrazić sobie lepszego wokalisty na to miejsce. Zaprosiłem go do Calgary i dałem kilka gotowych kawałków – tak powstało demo. Toryinga kojarzyłem od jakiegoś czasu i zawsze pamiętałem go jako świetnego gitarzystę. Chad był za to w Hrom. Miałem dużo szczęścia, że wszystkich udało mi się zgromadzić w pewnym momencie w jednej salce prób. 

Jak radzicie sobie z dzielącym was dystansem? Jak często spotykacie się na próbach?

Najwięcej roboty przypada zawsze mi, szczególnie na samym początku. Później wysyłam reszcie dema, kawałki utworów i pojedyncze ścieżki. Jeśli chodzi o nowy album, to wszystkie dema dałem JP’owi, który nagrał na nich wokale. Nagrywanie i miksowanie również przebiegało zdalnie. Czasem bywa ciężko, ale w czasach internetu wszystko jest możliwe. Wszystko świetnie funkcjonuje pod warunkiem, że każdy z nas odrabia zadania domowe. Gdy wszyscy wystarczająco dużo ćwiczą, próby przed trasą nie stanowią problemu.

Było Wam trudno dogadać się w trasie?

Trasa to ten moment gdy uczysz się, jacy tak naprawdę są twoi muzycy. Wszystkie mikroskopijne problemy wychodzą na wierzch  i finalnie wiadomo,że wszyscy będą się nawzajem wkurzali. To prawdziwy test na chemię w zespole. Na szczęście u nas nie było jakoś drastycznie – każdy znalazł swoją przestrzeń i dogadaliśmy się.

Wyrośliście z podziemi, przebijając się dość szybko przez warstwę niezliczonych zespołów grających oldschoolowy heavy metal. Co Wam pomogło zyskać rozgłos? Gdzie ludzie Was znajdują?

Myślę, że złożyło się na to kilka czynników. Gdy ukończyłem demo, wstawiłem je na swój kanał na YouTubie i na Facebooka. Chciałem zobaczyć, czy ludziom się spodoba. Później przejął to kanał New Wave of Traditional Heavy Metal. To właśnie jemu przypisuję najwięcej zasług, jeśli chodzi o promocję. Obserwuje go masa ludzi siedzących na co dzień w klimacie. Najważniejsze nie jest jednak to, że dotarliśmy do ludzi, lecz to, że spodobały im się nasze kawałki. Rozpędu nabraliśmy też dzięki ekipie Gates of Hell, która razem z Clawhammer robi niesamowitą robotę marketingową. Znają się na tym i zajmują się tym od lat. Gdy wzięli nas pod swoje skrzydła, dostaliśmy wszystkie niezbędne środki, by podzielić się ze światem tym, co stworzyliśmy. 

Jeden z singli promujących nowy album to STK napisane oryginalnie dla Deaf Dealera. Jak znalazł się na Termination Shock i czemu zdecydowaliście się wypuścić go jako drugi singiel?

Głównym singlem był tytułowy Termination Shock, ale bardzo chcieliśmy pokazać ludziom STK. Jean-Pierre Fortin zawsze był naszym idolem. Wszyscy w Kanadzie kochają Deaf Dealera, więc praca z nim to naprawdę ogromny zaszczyt. Fakt, że oddał nam jeden z jego kawałków, jest niewiarygodny. Nadal trudno mi w to uwierzyć, bo sam słucham Deaf Dealera od lat. 

Z czego jesteś najbardziej zadowolony, jeśli chodzi o Termination Shock?

Ciężko powiedzieć, bo każdy utwór jest niepowtarzalny. Z pewnością najtrudniejsze było After the Future. nagrywanie tego było dość karkołomne i można powiedzieć, że pisaliśmy go od tyłu. To, co wyszło, okazało się być czymś zupełnie innym od pierwotnego wyobrażenia, które miałem w głowie. Siedzieliśmy nad nim dzień i noc razem z JP. Mój osobisty faworyt to chyba Terror Exodus. Napisał go Dave Arnold, może dlatego tak bardzo mi się podoba. To bardzo chwytliwy numer.

Miewasz czasem dość swoich kompozycji?

Oczywiście, chyba każdy tak miewa. Oprócz komponowania nadal pracuję na etacie, więc muzyce poświęcam wieczory. Dochodzi do tego, że bywam naprawdę wyczerpany. Nagrywanie albumu nie jest łatwe – najpierw musisz zebrać pomysły i wyłuskać z nich te najlepsze, następnie nagrywasz na nich wokale. To oznacza kolejną fazę przesłuchiwania ich na okrągło, a przecież jest jeszcze mixing. Wtedy całkowicie tracisz głowę.Gdy kończysz, jesteś zadowolony z efektu, ale też szczęśliwy, że nie musisz tych numerów więcej słuchać.

Okładka Termination Shock otwarcie nawiązuje do poprzednika. Planujecie kontynuować te motywy w przyszłości?

Tytułowy Termination Shock to kontynuacja historii ze Starbreakera – tej o Marvinie, niszczycielu galaktyk. Chcieliśmy jakoś do tego nawiązać, dlatego też zdecydowaliśmy się na okładkę w tym samym stylu. Dodatkowo chcieliśmy dać Dylanowi szansę, by rozwinął koncepcję Marvina i zrobił z nią coś więcej. Udało się, moim zdaniem podniósł poprzeczkę o wiele wyżej, niż wszyscy zakładali. Jeśli chodzi o kolejne albumy, to sądzę, że pójdziemy już w inną stronę. Marvin wciąż może być na tapecie, ale pójdziemy z tym w innym kierunku.

Zbierasz już pomysły na trzeci album?

Mamy w trakcie kwarantanny sporo czasu na pisanie nowych rzeczy, więc każdy nad czymś tam pracuje. Nie sądzę, jednak, żebyśmy w 2021 cokolwiek wydali. Nie chcemy się spieszyć.

Jakiego sprzętu używasz do nagrań oraz na koncertach?

Tego samego w obu przypadkach. Mam sporo gitar, ale żadna zdaje się nie brzmieć tak dobrze jak mój Kramer z 1999. Podłączam się zazwyczaj do EVH 3, do tego dochodzą jeszcze efekty z komputera.

Jak zacząłeś swoją przygodę z instrumentem?

Wciąż mam swoja pierwszą gitarę. Miałem 8 lub 10 lat, gdy kolega przynosił do mnie akustyka. Grał mi wówczas utwory, których się sam nauczył – 54-40 i różne inne zespoły, które były popularne w latach ‘90. W końcu, nie wiadomo dlaczego, zostawił u mnie gitarę i już nigdy po nią nie wrócił. Zacząłem próbować, i wtedy zaangażował się w to także mój tata, który pokazał mi riffy Wild Thing czy The Troggs. W końcu trafiłem na profesjonalne lekcje gitary i tam zaczęła się moja przygoda z metalem. Mój nauczycielem był wielkim fanem Iron Maiden.

W takim razie domyślam się, że mając wybór: Judas Priest lub Iron Maiden, postawisz na Maiden?

Zdecydowanie. Mimo że The Sentinel uważam za jeden z najznakomitszych kawałków w całym heavy metalu, to jednak zawsze będę przy Maiden. Są bliżsi mojemu sercu.

To dość typowe, co powiedziałeś. W metalowej społeczności jest znacznie więcej osób, które swoją heavymetalową przygodę rozpoczęły z Maiden, niż tych, którzy zrobili to z Judas Priest. Dlatego też myślę, że Maiden zawsze będzie tym świętym zespołem.

Dokładnie. Dla mnie są oni największym zespołem na świecie. Poza tym uważam, że zdecydowanie lepiej zachowują swoją wiarygodność. Wystarczy spojrzeć, jak wyglądają ich występy na żywo. Zawsze wypadają perfekcyjnie, Judas Priest jest nieco z tyłu. Może to tylko dlatego, że Priest jest dobre 10 lat starsze. Zawsze w powietrzu jest ten konflikt: Priest czy Maiden. Znam mnóstwo ludzi, którzy wybraliby Judas Priest, lecz ja zawsze będę z Maiden. W Traveler czcimy jedno i drugie. Na Starbreaker jest dużo nawiązań do Sin After Sin – to mój ulubiony album Priest.

W 2019 zagraliście na Keep It True, jednym z najważniejszych festiwali w Europie. Jak wrażenia? Jakie festiwale w Europie chcielibyście jeszcze odwiedzić?

Keep It True jest niesamowity. Od lat marzyłem o występie tam. To niewiarygodne, że zaledwie po roku istnienia Traveler mógł tam wystąpić. W przyszłości chcielibyśmy wrócić na Up The Hammers (śmiech). Szkoda, że musiał zostać odwołany.

Masz jakieś informacje od organizatorów dotyczące nowej daty?

Nie słyszałem nic na ten temat, ale myślę, że tak czy siak przełożą. Myślę też, że nie wypadniemy z line-upu. Na razie czekamy i obserwujemy sytuację.

Śledzisz scenę NWOTHM? Masz jakieś ulubione zespoły?

Jest ich całe mnóstwo. W tym momencie do głowy przychodzi mi Ranger z Finlandii. Brzmią jak lepsza wersja Gatekrashör – czysty speed metal!

You may also like...

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.