OPETH: koncert w Mediolanie [RELACJA]

Podziel się!

Przez ostatni rok, fani szwedzkiego Opeth z trwogą spoglądali w stronę swoich idoli. Od wydania “Sorceress” w 2016 roku, grupa nieprzerwanie na koncertach grała jedną setlistę z ewentualnymi małymi rotacjami, które jednak nie wpływały znacząco na kształt repertuaru. Dochodziło do takich absurdów, że uczestnicy Prog in Park III, którzy byli obecni na pierwszej odsłonie festiwalu, usłyszeli te same utwory przeplatane identycznymi anegdotami i żartami lidera zespołu – Mikaela Akerfeldta. To już 3 lata grania tej samej setlisty – pojawiało się pytanie: czy w końcu to się zmieni? Doskonałą okazją do wprowadzenia modyfikacji był start nowej trasy, która promować miała ostatnie wydawnictwo Szwedów – “In Cauda Venenum”.

Wspomniany przeze mnie występ na Prog in Park III był moim pierwszym spotkaniem z muzyką mistrzów ze Skandynawii na żywo. Pojechałem tam już jako świadomy fan, dlatego po koncercie czułem ogromny niedosyt. Nie dlatego, że występ był słaby. Co to, to nie! Po prostu chciałem więcej i więcej. Parę dni po powrocie z Warszawy kupiłem bilet na koncert grupy, który miał się odbyć 9 listopada 2019 roku w Mediolanie. Liczyłem jedynie na zmianę setlisty.

Pod klub Alcatraz dotarłem około 2 godziny przed otwarciem drzwi. Ku mojemu zdziwieniu w kolejce stało już naprawdę sporo osób. Niektóre z nich, podobnie jak ja, przybyły spoza Włoch, aby doświadczyć niezwykłego show. Rozmawiałem m. in. z Chilijką, która przed koncertem chwaliła mi się swoimi zdjęciami z legendarnym Geddym Lee z Rush!

Drzwi klubu otwarto. Wylądowałem po prawej stronie barierki i tam rozstawiłem się z flagą przygotowaną specjalnie dla Szwedów. Planowano występ tylko jednego supportu – rockowego tria The Vintage Caravan, które otwiera koncerty Opeth na niemal całej europejskiej części trasy. Panowie poradzili sobie naprawdę bardzo dobrze. Zagrali wyłącznie autorski materiał pełen energii i stonerowo-bluesowych wpływów. Najbardziej spodobał mi się utwór “On the Run” z ostatniej płyty Islandczyków – “Gateways”. Mimo, że zespołów łączących retrorockową otoczkę z bluesem jest teraz jak na pęczki, publika bawiła się naprawdę bardzo dobrze i po “Midnight Meditation” był już gotowa na przyjęcie Opeth z otwartymi ramionami.

Szwedzi na nową trasę przygotowali chyba najbardziej rozbudowaną scenografię w swojej niemal 30 – letniej historii. Duży ekran za plecami muzyków tworzył całość z mniejszymi, na które składały się trzy podesty dla sekcji rytmicznej oraz klawiszowca Joakima Svalberga. Na „dole”, przed podestami stać mieli gitarzyści – Mikael Akerfeldt razem z Fredrikiem Akessonem. Wiszące na statywach żarówki, miały dodawać swoim ciepłym światłem niesamowitego, niemal mistycznego klimatu.

Scena spowita w całkowitej ciemności rozbłysła światłem ekranów. Zaczęło się! Tutaj pojawiła się kolejna zmiana. Intro koncertowe, którym przez wiele lat było “Kleiner krieger” grupy Popol Vuh zostało zamienione na utwór, który otwiera nowy album Szwedów – “Livets Trädgård”. W trakcie syntezatorowego, klimatycznego intro na scenie pojawili się muzycy i tuż po zakończeniu taśmy ruszyli z drugim z “In Cauda Venenum” utworem – “Svekets Prins”. Niesamowite wielogłosy sprawiały jeszcze lepsze i monumentalne wrażenie niż w wersji studyjnej. Uwielbiam solo, które Fredrik nagrał do tego utworu. Następnie wjechał “The Leper Affinity” z “Blackwater Park”. Nie jestem ogromnym fanem tego krążka i jedyne co naprawdę by mnie ruszyło to odegranie z niej tytułowego utworu lub “Bleak”. Znów wróciliśmy do najnowszego wydawnictwa za sprawą “Hjärtat Vet Vad Handen Gör”, który niestety nie porwał mnie na żywo tak, jak myślałem. Kiedy wyszedł w lipcu jako singiel, nie mogłem się od niego oderwać. Mikael przywitał się i opowiedział, jak to dobrze wrócić do Włoch. Wspominał pierwszą europejską trasę, którą grali z Cradle Of Filth. Mówił o ciepłym przyjęciu, jakie Włosi zaserwowali zespołowi mimo, że wcale nie byli znani. Wydawało im się wręcz, że nie zdobędą swoim materiałem uznania widowni. Oczywiście nie zabrakło próśb o zagranie legendarnego już “Black Rose Immortal” – najdłuższego utworu nagranego przez zespół, który pojawił się na drugim albumie – “Morningrise”. Lider, w typowym dla siebie żartobliwym stylu odpowiedział, że nie pamięta całego numeru, ale zaserwował nam krótki fragment akustycznej partii z “Black Rose Immortal”, na co publika zareagowała dzikim rykiem aprobaty.

Po tej krótkiej chwili rozluźnienia, zespół zagrał wyczekiwany przeze mnie “Reverie/Harlequin Forest” z “Ghost Reveries”. Niesamowity, mroczny utwór z wgniatającym w ziemię outrem. “Nepenthe” było ciekawym doświadczeniem, choć mam nadzieję, że nie zostanie w secie na dłużej.

Mikael znów zagadał do publiczności i opowiedział, jak Fredrik namówił go do umieszczenia w setliście “Moon Above, Sun Below”, który dotychczas był niezwykle rzadko grany na żywo. Mówił również, że to bardzo trudny kawałek do zaśpiewania, ale jego granie sprawia im wiele frajdy. Publika nie pozostała bierna i brawami zachęciła lidera do podjęcia wysiłku. Utwór zabrzmiał potężnie. Po pięknej balladzie “Hope Leaves”, zakończonej szaloną solówką Fredrika, Akerfeldt zaczął nucić znaną wszystkim na sali melodię zwiastującą nadejście bardzo ciężkiego “The Lotus Eater”, który skradł moje serce. Przez to wykonanie na pewno częściej będę wracać do “Watershed”. Na koniec standardowego setu, zespół zagrał mój ulubiony utwór z najnowszego wydawnictwa – “Allting Tar Slut”, który nie zawiódł oczekiwań i słuchanie go na żywo przyprawiło mnie o ciarki na całym ciele.

Zespół zszedł ze sceny, jednak była to chwilowa nieobecność. Rozochocona publika domagała się więcej. Mendez zszedł ze swojego podestu i zagrał całe, przepełnione jazzowym vibe’em intro “Sorceress” bliżej fanów. Ten numer naprawdę dobrze rozpoczyna bisy, bo jako otwieracz całego koncertu na Prog in Park nie wypadł aż tak dobrze. Na koniec, po krótkiej pogadance Mikaela z publiką utrzymanej w humorystycznym tonie, muzycy rozpoczęli ostatni utwór wieczoru – “Deliverance”. Słuchanie tego numeru na żywo nie może się znudzić. Ciężkie riffy przeplatane z czystymi partiami oraz towarzyszące im zmiany tempa oddziałują na słuchacza tak mocno, że ten stoi i odśpiewuje kolejne słowa niczym zahipnotyzowany. Utwór wieńczy parominutowe outro, które niesie ze sobą niesamowitą dawkę energii, miażdży głowy i chwyta za gardło. Podczas “Deliverance”, Mendez zamienił się z Fredrikiem miejscem i tym samym główny wioślarz część numeru spędził na podeście. 

Koncert był niesamowitym przeżyciem. Opeth to zespół niezwykle statyczny, muzycy są bardzo skupieni na odegraniu swoich partii precyzyjnie i bez większych pomyłek. Nie przeszkadza to jednak w odbiorze tej muzyki na żywo. Setlista, o którą tak bardzo martwili się fani przed trasą, zdaje egzamin na 5+. Niestety po pierwszym koncercie trasy, został z niej wyrzucony jeden z najlepszych punktów – “The Moor” ze “Still Life”, które obchodzi w tym roku 20-te urodziny. Szkoda, że taka rocznica nie jest świętowana w żaden sposób. Byłoby wspaniale, gdyby Mikael śpiewał nowe utwory po angielsku. Mam nadzieję, że panowie wrócą do Europy na drugi leg i zahaczą o Polskę, a jeśli nie… To trzeba będzie wybrać się znów za granicę, bo zobaczyć zespół w takiej formie podczas obecnej trasy tylko raz, to o wiele za mało.

You may also like...

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.