Opinia: Długość ma znaczenie

Podziel się!

Nergal się wypowiedział. A jeśli Nergal się wypowiada, to internet wrze. Zwłaszcza w Polsce, gdzie Darski w naturalny sposób przykuwa szczególną uwagę. Tym razem podzielił się porcją wiadomości na temat powstającego jeszcze, nowego albumu Behemotha, a konkretnie tym, jak długi prawdopodobnie będzie nadchodzący krążek Pomorskiej Bestii.

„Mam taką wizję, że następny album Behemotha nie powinien być dłuższy niż 40 minut. Takie mam odczucie, nie potrafię tego wyjaśnić. Mamy fragmenty muzyki, nie są to skończone piosenki. Nie zamierzam nagrywać płyty z materiałem trwających 50-60 minut, nie chcę przytłaczać ludzi taką muzyką.”

Na tym się jednak nie skończyło, gdyż odwołał się do twórczości innych zespołów, w domyśle Metalliki i Iron Maiden:

„Są wspaniali i kocham ich”, ale „dlaczego to jest takie długie?” (…) Nie wiem, czy to kwestia ego, w stylu: 'Mamy 13 kawałków, więc wszystkie trafią na album.’ (…) Ludzie, jakbyście pozbyli się tych numerów pomiędzy, całość byłaby o wiele bardziej interesująca.”

No i się zaczęło…„Haha, Nergal poucza Maiden, dobre”, „Krótkie płyty nie są warte moich pieniędzy” – tego typu wypowiedzi są poniekąd śmieszne i należałoby je skwitować chłodnym uśmieszkiem, ale pchnęły mnie ku upublicznieniu moich przemyśleń na temat czasu trwania albumów muzycznych.

Pewnie mieliście to szczęście lub nieszczęście słyszeć od kobiety słynne zdanie „Długość ma znaczenie”. I o ile nie będę się teraz zagłębiał w odmęty seksuologii, tak wypowiem się na temat tego, jak owa sentencja odnosi się do muzyki. Bo w tym kontekście zdecydowanie można przypisać jej wartość prawdy.

Zacznijmy od małej lekcji historii technologii. Dawno, dawno temu w odległej galaktyce muzykę wydawano na płytach winylowych. Nośnik ten miał pewną charakterystyczną cechę, a mianowicie ograniczenie co do czasu trwania. Na stronę „placka” trafiało średnio około dwudziestu minut muzyki, co sprawiało, że czas trwania wydawnictwa rzadko kiedy przekraczał pięćdziesiąt minut, a jeśli już się tak działo, to często niosło to za sobą skutek w postaci spadku jakości dźwięku. Jeśli chciało się wydać materiał zahaczający o godzinę lub więcej, trzeba było zdecydować się na dwupłytowy album. Oczywiście wymagało to większych nakładów finansowych, stąd też nie była to zbyt powszechna praktyka, a na podwójne płyty pozwolić sobie mogli wykonawcy o wyrobionej marce, których dzieła bez wątpliwości znalazłyby nabywców.

Rewolucja przyszła wraz z pojawieniem się płyty CD. Nad nowym nośnikiem danych pracowano już od końcówki lat siedemdziesiątych, ale na dobrą sprawę w muzyce popularność zyskał dopiero w połowie lat osiemdziesiątych. Cyfrowy zapis muzyki wiązał się ze znacznym zniesieniem ograniczeń czasu trwania krążka. Standardowy cedek umożliwia zapis siedemdziesięciu czterech minut, co mocno kontrastuje z możliwościami winylu. Skutkiem dostępu do nowej technologii stało się nagrywanie dłuższych albumów muzycznych. Winyl powoli zaczął odchodzić do lamusa, gdyż cyfryzacja muzyki okazała się tańsza i mniej uciążliwa.

To garść faktów, o których znaczna część Czytelników na pewno wie. Z dziennikarskiego obowiązku musiałem je jednak wyłożyć, by kolejna część tekstu stała się bardziej przejrzysta.

Płyta CD pomimo swoich plusów przyniosła muzyce wiele złego. Jednym z jej grzechów jest obniżenie się poziomu albumów względem tego, który reprezentowały płyty nagrywane z myślą na wydawnictwa analogowe. Bzdura? Stwierdzenie ogólnikowe? Możliwe, jednakże będę się trzymał tej tezy.

Przyjmijmy, że typowe wydawnictwo winylowe trwa około czterdziestu pięciu minut. Te trzy kwadranse uznaję za idealną długość w kwestii muzyki. Zauważcie, że stanowią one odpowiedni czas na:

  1. Zbudowanie odpowiedniej dynamiki materiału — wprowadzenie w postaci intra, kilka szybkich utworów, ballada dla zróżnicowania płyty, urozmaicenie całości poprzez uwzględnienie w niej bardziej epickiej, tudzież eksperymentalnej kompozycji.
  2. Utrzymanie uwagi odbiorcy — faktem jest, że człowiek nie jest w stanie skupić się na treści przez zbyt długi czas, szczególnie w dzisiejszych czasach zgiełku.

Czterdzieści pięć minut stanowi więc adekwatny czas na to, by płyta „kupiła” słuchacza. Jest w stanie zapewnić mu rozrywkę, jednocześnie nie jest zobowiązująca. Za każdym albumem kryje się określona koncepcja, która objawia się w jego brzmieniu, czy uporządkowaniu tracklisty, dlatego też muzyczne wydawnictwa powinno poznawać się poprzez słuchanie ich w całości. Stosunkowo krótki czas trwania krążka ułatwia to zadanie. Eliminuje też nieprzyjemne wrażenie zmęczenia materiałem, które pojawić się może szczególnie w przypadku płyt zawierających cięższe odmiany muzyki, ale nie tylko — osobiście nie wyobrażam sobie słuchania popowych płyt trwających ponad godzinę. Nie z uwagi na gatunek, gdyż daleko mi do metalowego purytanina, a przez wzgląd na to, że taki materiał zwyczajnie zlewałby mi się w całość. Uważam, że „Goodbye Yellow Brick Road” Eltona Johna to kapitalny materiał, ale nie musiał być aż tak długi. To w końcu głównie proste piosenki, które trudno wyodrębnić w natłoku kolejnych. Problem ten mam również z albumami rapowymi, które lubię, ale z drugiej strony przed ich odpaleniem zapala mi się lampka „Jezu, to trwa godzinę i piętnaście minut…”. Wyjątek stanowią płyty koncepcyjne, które z uwagi na przekazywane treści, muszą być odpowiednio długie, jak choćby „The Wall” Pink Floyd. Są to uzasadnione przypadki wydawania krążków o długim czasie trwania. Nie każda płyta musi być krótka, ale wypełnianie nośnika muzyki maksymalną ilością materiału powinno być uzasadnione.

Zerknijmy teraz na klasyczne pomniki muzyki rockowej, te z lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych (wcześniej w muzyce popularnej koncepcja albumu studyjnego jako przemyślanej całości była raczej nieobecna, toteż odpuścimy sobie tamte czasy). Weźmy na celownik kapele pokroju Venom, Judas Priest, Black Sabbath, Slayera, Kinga Diamonda, czy Megadeth. To legendarni wykonawcy, którzy zbudowali scenę hard and heavy, a ich płyty do dziś stanowią źródła inspiracji i uznawane są za ikoniczne. Dlaczego tak jest? Cóż, wiele z nich stanowiło początek czegoś nowego w metalu, ale nie wszystkie. Te krążki są po prostu dobre od A do Z. Oczywiście są osoby, które nie będą uznawały „Heaven And Hell” za wzorzec z Sevres, sam często głoszę opinie, które wielu uznać mogłoby za herezje, ale w ogólnym rozrachunku płyty tego typu uznaje się za doskonałe. Łączy je jedna wspólna cecha: mało która spośród nich przekraczała czas czterdziestu pięciu minut. Przecież „Rising” Rainbow trwa jedynie trzydzieści trzy minuty, a jej statusu nikomu nie trzeba przybliżać. „Reign In Blood” to dwadzieścia osiem minut muzyki. W erze winylu stawiano nie na długość, a na jakość. Co więcej, szanse na pojawienie na albumie się wypełniaczy były stosunkowo niskie. Umieszczenie tam słabego utworu powodowało stratę cennego miejsca, które przeznaczyć można było na utwór warty uwagi. Jeśli coś nie było wystarczająco dobre, to przy odrobinie szczęścia lądowało na stronie B singla promującego nowe dzieło.

Wraz z pojawieniem się płyt CD, sytuacja uległa zmianie. Skoro nośnik nie miał tak dużych ograniczeń pod względem czasu trwania, to można było upchnąć na niego więcej muzyki. Niestety niekoniecznie wystarczająco dobrej. Statystycznie szansa na to, że godzinna płyta może mieć więcej średnich utworów, niż krążek trwający czterdzieści minut, jest naturalnie większa. Stąd też selekcja kompozycji mających szansę trafić na nowy album stała się bardziej liberalna, co poskutkowało względnym spadkiem jakości wydawnictw. Ilekroć słucham „Far Beyond Driven” Pantery, czyli ważnej dla mnie i zarazem wymagającej od odbiorcy płyty, zastanawiam się, kto był na tyle „mądry” i zmarnował trzy minuty na wciśnięcie tam „Good Friends And A Bootle Of Pills”, który trudno nawet nazwać utworem muzycznym. Trwająca piętnaście minut kompozycja „Iowa” Slipknota to kolejny przykład na to, jak zgubne może stać się nadużywanie możliwości płyty CD. Ta kompozycja nie niesie ze sobą żadnej wartości muzycznej, stanowi jedynie zbiór dźwięków, które mają nas…Przerażać? Szokować? Jakiekolwiek były intencje twórców tego dzieła, efekt ich pracy oceniam negatywnie i zazwyczaj moje odsłuchy drugiego albumu ekipy z Des Moines kończą się na „Metabolic”, czyli przedostatnim kawałku z „Iowy”. Tu jeszcze nie ma zbyt wielkiego problemu, gdyż wspomniany numer zamyka płytę, ale co, jeśli taki „rodzynek” trafi się gdzieś w środku tracklisty? Albumy muzyczne stanowią pewną całość, nieprzypadkowo kolejność utworów jest na nich taka, a nie inna i są tworzone do słuchania w całości. Pomijanie jakiejkolwiek kompozycji, nawet jeśli jest uzasadnione jej jakością, zwyczajnie burzy ideę płyty jako spójnego efektu pracy muzyków. Tego problemu nie ma, gdy dzieło nie zawiera słabych fragmentów.

Nergal doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że „więcej” nie równa się „lepiej”, co zresztą mnie nie dziwi, bo uważam go za całkiem świadomego odbiorcę muzyki. Jako że Behemoth wykonuje blackened death metal, decyzja o relatywnie krótkim czasie trwania nowej płyty zespołu jest dobra, zresztą grupa z Gdańska przyzwyczaiła nas do albumów oscylujących wokół długości czterdziestu minut. Czy nowy krążek Vadera, „Solitude In Madness”, trwa dwadzieścia dziewięć minut dlatego, że Peter nie miał więcej pomysłów? Oczywiście, że nie. To przemyślany zabieg, który opiera się na założeniu „maksimum treści w stosunkowo krótkim czasie”. Jest to dobra strategia, która sprawdziła się nie tylko w historii zespołu, który unika wydawania długich płyt, ale także w dziejach całej muzyki metalowej. Stosuje ją również choćby Tobias Forge, dzięki czemu każda z płyt Ghosta stoi numerami, które po paru chwilach od wydania zyskują rangę hitów i klasyków zespołu. Na jego dziełach zwyczajnie nie ma miejsca na wypełniacze zasługujące na niepamięć.

Fanboje Metalliki i Iron Maiden to grupa, którą Darski szczególnie wzburzył swoją wypowiedzią. Zespoły te od pewnego czasu raczą nas długimi wydawnictwami, które grubo przekraczają nawet godzinę trwania. W efekcie ich poziom jest, lekko mówiąc dyskusyjny. Nie dość, że nie wprowadzają żadnego novum nawet do dyskografii tych kapel, to są bardzo nierówne i nużące. Czy którykolwiek z nowszych krążków dwóch obecnie największych grup metalowych będzie za dwadzieścia lat uznawany za dzieło ikoniczne i klasyk? Cóż, jest to pytanie retoryczne. A przecież płyty pokroju „The Book Of Souls” (trwającego półtorej godziny!), czy „Hardwired…To Self-Destruct” (prawie osiemdziesiąt minut muzyki) tylko zyskałyby na wyrzuceniu z nich kilku mniej udanych numerów. Wypuszczanie tak długich, a zarazem pozostawiających wiele do życzenia albumów, jest przejawem nieprzemyślanej polityki wydawniczej. Czy to przejaw dużego ego, o którym mówił naczelny polski influencer? Być może coś w tym jest. Osobiście myślę, że niektórym twórcom brakuje odrobiny samokrytyki i nie potrafią spojrzeć na efekty swojej pracy chłodnym okiem. Nie pomagają w tym także managerowie, którzy (jak w przypadku Maiden) często stanowią ważny filar zespołu i powinni zajmować się między innymi takimi kwestiami. Takie działanie to zwyczajny brak szacunku dla czasu odbiorcy, którego przecież większość z nas nie ma w nadmiarze. Wiecie, dlaczego filmy Tarkowskiego są uznawane za arcydzieła? Ponieważ nie ma w nich przypadkowych scen. Każdy dialog i ujęcie jest ważne. Co konkretnie miało wnosić „The Red And The Black” do twórczości Iron Maiden? Kolejne przydługie i niezaskakujące intro? N-te „ooooo”? Zwyczajnie nie znam odpowiedzi na to pytanie. Ta sprawa boli o tyle, że swego czasu ekipa Steve’a Harrisa słynęła z „kolosów”, czyli nieco bardziej rozbudowanych numerów, spośród których część uznaje się za absolutny kanon zespołu.

Cieszę się, że Nergal powiedział na głos to, co sam myślę już od lat. Być może oświeci to część artystów i dotrze do nich, że dłuższa płyta niekoniecznie jest lepsza od krótszej. W końcu chyba lepsze jest uczucie lekkiego niedosytu i pozostawienie w uczuciu ciekawości na temat tego, co dalej, niż przejedzenie i bekanie w trakcie spożywanego posiłku muzycznego.

You may also like...

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.