Podsumowanie #3: Franek

Podziel się!

Za nami bardzo dobry rok dla metalu, chociaż mimo wszystko chyba trochę gorszy niż 2018. Dobrych albumów wychodzi obecnie tyle, że nie sposób zawrzeć ich w takim podsumowaniu, a nawet odsłuchać wszystkich, nie pomijając przy tym czegoś ważnego. Moje zestawienie, podobnie jak światową scenę metalową, zdominował black metal, gatunek rozwijający się obecnie najszybciej i w najciekawszym kierunku. Coraz częściej przenika się on z post metalem, co i na mojej liście znajduje odzwierciedlenie. Co bardzo mnie cieszy, znalazło się na niej również miejsce dla heavy metalu, który coraz śmielej się ostatnio odradza.

TOP 10 albumów roku w 2019 roku:

10. Batushka – Panihida

Panihida na miejscu 10. To dla mnie największe zaskoczenie roku 2019. Pomimo, że jestem fanem debiutu, wcale nie czekałem na jego następcę – cerkiewna formuła wydawała mi się już wyczerpana, a zawirowania wokół zespołu dodatkowo zniechęcały mnie do tego projektu. Album odsłuchałem tylko po to, by móc odhaczyć go na liście przesłuchanych, tegorocznych Batushek, i jakie było moje zdziwienie, kiedy przez długie tygodnie nie schodził on z mojej playlisty. Panihida różni się znacznie od Litourgiyi – cerkiewne zaśpiewy nie są tutaj motywem przewodnim, lecz stanowią jedynie tło dla gitary Drabikowskiego, który miesza tutaj black metal z bardziej postowymi zagrywkami. Z oczywistych względów zmienił się też wokalista. Wokale Barta bardzo pasowały do twórczości zespołu, ale w głosie Drabikowskiego słychać autentyczną złość, co nadaje uroku Panihidzie. Jednak to przede wszystkim riffy są tym, czego brakowało debiutowi i co sprawia, że wciąż chętnie wracam do tej płyty.

9. Andavald – Undir Skyggðarhaldi

Andavald to przedstawiciel tak modnej ostatnio islandzkiej sceny blackmetalowej. Pomimo ośmioletniego stażu na scenie, Undir Skyggðarhaldi jest debiutem zespołu i moim zdaniem najlepszym tegorocznym wydawnictwem pochodzącym z kraju lodu, królików i wulkanów. Muzyka Andavald to powolny, przygnębiający black metal. Riffy islandczyków przywodzą na myśl dokonania Drudkh, innym razem Deathspell Omegę lub post metal. Tworzą one gęstą, hipnotyczną atmosferę i, choć są naprawdę dobrze skomponowane, to gdyby nie wokale, ten album pewnie zniknąłby wśród zalewu innych, świetnie zagranych, blackmetalowych albumów. Islandzkie słowo “andavald” oznacza bycie nawiedzonym przez złego ducha. Wokale dwójki wokalistów brzmią właśnie tak, jak zawodzenie udręczonej, zniewolonej duszy. Ciężkie, przeszywające i “opętane”,  sprawiają, że podczas odsłuchu ciarki chodzą po plecach, a obok Undir Skyggðarhaldi nie da się przejść obojętnie.

8. Cult of Luna – A Dawn to Fear

Cult of Luna to legenda atmosferycznego sludge metalu a ich nowy album udowadnia, że poniżej pewnego poziomu nie schodzą. A Dawn to Fear nie przynosi żadnej rewolucji i stosuje proste środki (może poza dwoma perkusistami) – post metalowe pasaże gitarowe, budujące nastrój klawisze i mocne, gniewne krzyki wokalisty. Efektem jest album bardzo przestrzenny i energetyczny, mistrzowsko przekazujący emocje. Pomimo 80 minut trwania, nie nudzi ani przez moment. Przeciwnie, od pierwszych minut hipnotyzuje, świetnie buduje napięcie i nie pozwala się od siebie uwolnić przez długi czas.

7. Nick Cave and The Bad Seeds – Ghosteen

Nicka Cave’a nikomu przedstawiać nikomu nie trzeba. Najnowszy album legendarnego wokalisty – Ghosteen – jest po prostu piękny. I tyle.

6. Schammasch – Hearts of No Light

Hearts of No Light do mojego podsumowania dostał się rzutem na taśmę, ale będzie to album nad którym czuję, że spędzę jeszcze długie godziny. To jedno z najświeższych i najoryginalniejszych wydawnictw tego roku. Muzycznie jest zaczepiony w black metalu, ale bardzo rozwija formułę. Blackmetalowa furia miesza się na nim z klawiszami, czystymi wokalami i progrockowymi gitarami. Złość przeplata się tu z mistycyzmem i teatralnością. Pomimo nagromadzenia odmiennych od siebie środków, Hearts of No Light jest zaskakująco łatwy w odbiorze i intryguje już od pierwszego spotkania.

5. Atlantean Kodex – The Course of Empire

Nigdy nie przekonywał mnie Atlantean Kodex ani ten cały epic heavy/doom metal. Co z tego, że jest podniośle i epicko, skoro wlekące się riffy odbierają całą radość ze słuchania? Inaczej jest w przypadku najnowszego wydawnictwa Niemców. To dalej pełne patosu, długie utwory, ale zagrane z wielką dozą przebojowości. Od pierwszego odsłuchu chce się wraz z zespołem śpiewać hymny ku chwale nieustraszonych wojowników. Riffy na The Course of Empire nie nudzą, wręcz przeciwnie – napędzają całość i bardzo zapadają w pamięć.

4. Riot City – Burn the Night

I oto jest – debiut Riot City! Na Burn the Night Kanadyjczycy nie wymyślają niczego nowego. Ich styl można określić krótko: “tak jak Judas Priest w ‘84”. Nawet okładka jasno sugeruje mocne inspiracje ekipą Roba Halforda. I co z tego, skoro album zagrany jest rewelacyjnie – szybkie, proste, walące między oczy riffy, pędząca sekcja rytmiczna i mocny, wysoki głos wokalisty. Wejście wokalu w In the dark to najlepszy moment w metalu w tym roku. Pomimo oczywistych inspiracji nie ma tu jednak mowy o wtórności, ani o nudzie. Własny styl zespołu jest bardzo wyraźny, riffy brzmią świeżo i cały czas wiem, że słucham Riot City, a nie tribute bandu Judasów. Riot City gra speed metal, tak jak niewielu potrafiło w latach 80-tych, a przecież pochodzą z epoki, w której podobno ten gatunek umarł. 

3. Popiół – Zabobony

Popiół to kolejne dziecko uznawanej za jedną z najlepszych na świecie polskiej sceny black metalowej. Nie jest to jednak to końca debiut, a reinkarnacja Thy Worshiper. Zabobony stylistycznie nawiązują do jego debiutu zatytułowanego, jakże by inaczej – Popioły. Muzykę zawartą na płycie ciężko jednoznacznie scharakteryzować – jest to black metal, ale z dużymi wpływami post metalu i polskiego folkloru. Na szczęście ta ludowość w wykonaniu Popiołu to nie wciskane na chybił trafił w kawałki, folkowe instrumenty a raczej nawiązywanie do niej klimatem i tekstami utworów. Zresztą śpiewanymi po polsku i bardzo wyraźnie, co jest wielkim atutem albumu. Zabobony przenoszą słuchacza gdzieś na pogranicze tradycyjnej polskiej wsi a mrocznego, słowiańskiego lasu. Wszystko to ujęte w ramy przez naprawdę dobre riffy i intrygujące kompozycje.

2. Mgła – Age of Excuse

Kiedy wychodzi nowy album Mgły każdy tworzący takie podsumowania ma ułatwione zadanie – każde wydawnictwo to murowany kandydat do podium. Nie inaczej jest w przypadku Age of Excuse, choć dziwią mnie dość liczne zarzuty o wtórność i zjadanie własnego ogona przez muzyków. Nowy album dość mocno różni się od poprzednika. Mgła dalej snuje opowieść o bezsensie ludzkiej egzystencji, ale tym razem stosuje inne środki do jej opowiedzenia. Na Age of Excuse, dużo mocniej postawiono na riffy, niż na same budowanie klimatu. Mocno zaakcentowana jest też perkusja Darkside’a – zmiana jak najbardziej na plus. W końcu jest on jednym z najlepszych w swoim fachu, a album zyskuje dzięki niemu dodatkową wartość. Mgle udało się nagrać album, który jest godnym następcą legendarnego już Exercises in Futility, a może okazać się nawet lepszym, jeśli przetrwa próbę czasu.

1. Idle Hands – Mana

Idle Hands to największe tegoroczne objawienie sceny heavymetalowej. Tyle mówi się obecnie o tym, że heavy metal umarł i w tym gatunku nie da się już nic wymyślić oryginalnego. I wtedy pojawia się Idle Hands, łącząc nieskomplikowane, klasyczne i mocne riffy z gotyckim rockiem i post punkiem spod znaku The Cure. Mana to 11 krótkich utworów, które, kiedy trzeba, atakują słuchacza prostym metalowym riffem, innym razem zaś zmuszają do refleksji, a czasem po prostu do śpiewania wraz z zespołem. Właśnie ta różnorodność użytych środków jest największą siłą Many, każdy znajduje na niej coś innego. Dla mnie to wciąż heavy metal, tyle że łączący różne inspiracje i emocje. Nawet na numer o smoku znalazło się miejsce (choć płaczącym – jak na zespół gotycki przystało). W 2019 roku nie wydano nic bardziej świeżego i przebojowego, a przy tak emocjonalnego. Mana towarzyszy mi od pierwszego odsłuchu aż do momentu pisania tego podsumowania, praktycznie nie schodząc z mojej playlisty. Dla mnie płyta roku i czekam na więcej od Idle Hands.

Utwór roku

Utworem roku jest dla mnie Raven Child Avantasii ze względu na niesamowite wokalne popisy Jorna Lande i przepiękne intro śpiewane przez Hansiego Kürscha.

Lande brzmi tu jak sam Ronnie James Dio. Niestety sam album jest dla mnie dużym rozczarowaniem. Bezsensowne, powermetalowe galopady i przesłodzone, natrętne refreny sprawiają, że nie jestem w stanie z dobrnąć do końca płyty. Nawet pomimo plejady zaproszonych gwiazd i momentami bardzo ciekawej gry Sammeta.

Muzyczne rozczarowanie roku

Rozczarowanie roku to dla mnie nowe wydawnictwo Cigarettes after Sex – Cry. Dream popowy kwartet wydał album za krótki, w żaden sposób nie wzbogacający konwencji z poprzedniego albumu i w ogóle nie zapadający w pamięć. Po prostu nudny. Czary goryczy dopełnia czerwcowy koncert w Hybrydach – trwający 54 minuty, w dusznej sali i z niepotrafiącą się zachować widownią.

Koncert roku

Koncertem roku zaś jest dla mnie jest świąteczny występ indiefolkowego Árstíðir w Chmurach. Oprócz doskonałej muzyki, Islandczycy mieli świetny kontakt z publiką. Zostaliśmy uraczeni wieloma ciekawostkami na temat Islandii a poczucie humoru zespołu szybko zjednało zgromadzonych pod sceną fanów. Dodatkowo, z racji świątecznego charakteru występu, Árstíðir zademonstrował kilka tradycyjnych, islandzkich piosenek świątecznych oraz hymn kraju. Najbardziej zapadającym w pamięć momentem koncertu było jednak wykonanie na bis 400-letniej piosenki z Wysp Owczych. Zespół zszedł w tłum i zaśpiewał ją a capella oraz bez nagłośnienia, robiąc olbrzymie wrażenie na mnie i zgromadzonych fanach.

You may also like...

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.