Recenzja: Black Magick SS – „Rainbow Nights”

Podziel się!

Zastanawialiście się kiedyś, co by się stało, gdyby The Doors posłuchało Bathory i stwierdziło, że podoba im się taka muzyka? Jeśli nie, to nic dziwnego, bo taka sytuacja jest zdecydowanie abstrakcyjna. Niemniej jednak była to jedna z pierwszych myśli, która pojawiła się w mojej głowie, gdy w 2017 roku po raz pierwszy usłyszałem muzykę australijskiego Black Magick SS.

Przyznam, że ten projekt to jedna z najbardziej osobliwych kapel obecnej sceny. Połączenie black metalu z death metalem? Jasne, czemu nie, to zbliżone style i tego typu mariaże sięgają lat dziewięćdziesiątych. Z bluesem? To nieoczywisty pomysł, choć też się da. Ale z psychodelią zakorzenioną w latach sześćdziesiątych? Tu mamy już do czynienia z czymś naprawdę kreatywnym. Ktoś mógłby stwierdzić, że głupim. W końcu taki miks (a do tego okraszony estetyką nawiązującą do III Rzeszy) brzmi niedorzecznie. Tylko, że nic głupiego, co działa, w rzeczywistości głupie nie jest. A Black Magick SS od już przeszło osiem lat raczy nas nowymi wydawnictwami, które naprawdę cieszą ucho.

W 2020 roku za sprawą „Rainbow Nights” zespół ponownie zaprasza nas do swojego poronionego świata, na który składa się miłość do metalu, kwasu oraz swastyk. Zaproszenie to nie każdy przyjmie, a wiele osób wycofa się w trakcie pierwszego utworu, jednakże zaręczam, że warto zostać z tym materiałem na dłużej. Zespół nie odcina się od ścieżki obranej na początku działalności, ale jednocześnie poszerza swój styl o kilka świeżych rozwiązań. Ponownie mamy tu romanse klawiszy retro z brudnymi wokalami, ale trafi się też parę momentów, w których uśmiechniemy się z powodu mniej spodziewanych dźwięków. O ile „patataje” w stylu Iron Maiden pojawiały się już wcześniej w twórczości Black Magick SS i w tytułowym „Rainbow Nights” brzmią jak zwykle satysfakcjonująco, tak wokale rodem z Joy Division, którymi raczy nas kawałek „Get Out”, stanowią pewną niespodziankę.

Całość sprawia wrażenie, że tym razem twórcy postawili na bardziej przebojowy materiał. Przebojowy w najlepszym tego słowa znaczeniu! Nie chodzi mi o tanie melodyjki, a o naprawdę przemyślane motywy, które może się są odkrywcze, ale na pewno dobre. Słychać tu sporo modnych ostatnimi czasy lat osiemdziesiątych i ówczesnego podejścia do pisania piosenek, co objawia się choćby w sięganiu po elektronikę. W „Mothers Lullaby” natrafiamy na wokale przywodzące na myśl synthwave. Z drugiej strony „Kali” to przecież czyste hard 'n heavy prosto z okolic 1983 roku — oczywiście przyrządzone według sprawdzonego przepisu Black Magick SS. Jest więc różnorodnie, a to się ceni. Wszystkie te kompozycje spina jednak klamra z napisem „hity”. Ten krążek aż kipi melodiami, które siedzą w głowie już po pierwszym odsłuchu. Jestem przekonany, że w alternatywnej rzeczywistości „Endless Hallucinations” właśnie zdobywa pierwsze miejsca w radiowych notowaniach. I chyba właśnie dzięki tej uroczej chwytliwości nowe dzieło Black Magick SS podoba mi się najbardziej spośród dyskografii zespołu.

Mieszanka pod tytułem „Rainbow Nights” nie powinna mieć racji bytu. A jednak z każdym kolejnym odsłuchem coraz bardziej mnie kupuje. Muzyczny żart okazał się strzałem w dziesiątkę (swoją drogą skądś już znam taki scenariusz). Jak zaznaczyłem na początku tekstu: nie jest to zespół i płyta dla każdego. Jeśli jednak ktoś da szansę „Tęczowym Nocom”, to może się okazać, że nowy materiał Black Magick SS wciągnie go na dobre. Jak na dziś dzień omawiane wydawnictwo uznaję za album roku i nie mogę doczekać się dokładki. Wierzę, że nie zawiedzie.

OCENA: 9/10

You may also like...

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.