Moja znajomość ze stającym się coraz większą marką projektem Lucifer sięga jeszcze czasów sprzed ich debiutanckiego krążka. Jakoś tak wyszło, że polubiłem się z tym occult rockiem w wersji pani Johanny Sadonis i jej kolegów, a owa znajomość okazała się owocna — pierwszy album, „Lucifer I”, a także kolejny, „Lucifer II”, to dawka bardzo dobrze przemyślanego grania w stylu retro. Dlatego też wyczekiwałem nowego materiału z ciekawością od chwili jego zapowiedzenia, ale i nadziejami — single promujące krążek zatytułowany (uwaga, niespodzianka) „Lucifer III” należycie podgrzewały atmosferę.
Lucifer nie skupia się na odkrywaniu Ameryki, to nigdy nie było ich celem. Nowy album wyraźnie to potwierdza. Mamy tu dziewięć utworów, a nad każdym z nich unosi się duch lat siedemdziesiątych w różnych odsłonach. Czasami bywa nieco ciężej i zapala się lampka z logiem Black Sabbath, ale na „Lucifer III” znajdziemy głównie lżejsze akcenty i przebojowość. Tak, przebojowość. Nowe kawałki mają bardzo piosenkowy charakter i słychać, że pisano je po to, by porywały publiczność na koncertach. Nie oznacza to jednak, że płyta trąci tandetą. Numery pokroju „Lucifer”, czy „Flanked By Snakes” to hiciory, przy których głowa kiwa się mimowolnie. Moimi faworytami są jednakże dwa pierwsze utwory: „Ghosts” oraz „Midnight Phantom” (z naciskiem na ten drugi). Śmiem twierdzić, iż to jedne z absolutnie najlepszych kawałków tego zespołu. Wrażenie robi także wieńczący płytę, stosunkowo spokojny, ale i piękny „Cemetery Eyes”. De facto nie mogę skrytykować żadnej z tych dziewięciu kompozycji, bo każda z nich trzyma poziom. Mimo to mam poważny problem z najnowszym krążkiem miłośników brzmienia retro: te kawałki prawie niczym się między sobą nie różnią. Niemalże wszędzie mamy wpadający w ucho refren, miłe riffy i zgrabne solówki. Wszystko to brzmi tak, jakby było pisane przy pomocy szablonu. Z uwagi na to, że nowe piosenki są krótkie (średni czas trwania wynosi około czterech minut), nie dzieje się w nich zbyt wiele. Jeśli patrzymy na nie bez kontekstu, jaki stanowi cała płyta, trudno uznać to za minus, bo sprawdzają się w swoich rolach, jednakże słuchając „Lucifer III” od deski do deski, można się zwyczajnie znudzić. Pomimo tego, że Johanna jak zwykle robi wrażenie swoim mocnym wokalem, a instrumentaliści doskonale wiedzą, co mają robić, to płyta jest wybrakowana. Nie ma tu czegoś, co określałoby jej charakter. Ten materiał wydaje mi się być swego rodzaju pójściem na łatwiznę. Mam wrażenie, że podczas którejś próby, ktoś z zespołu rzucił myśl „Ok, „California Son” to nasz największy przebój, więc idźmy w tym kierunku” i w ten sposób powstały numery z „Trójki”. Nie razi mnie odejście od ciężaru, ale przeszkadza mi monotonność świeżego wydawnictwa. Szkoda, że nie pomyślano tu o wykorzystaniu pierwiastka psychodelii, przecież silnie związanego z occult rockiem. Zapewne takie rozwiązanie pomogłoby w zróżnicowaniu materiału.
Lucyfer to upadły anioł. Zespół wziął sobie do serca swoją nazwę, bo po dwóch bardzo dobrych płytach zaliczył spadek formy. Nowy album to wciąż dobra dawka hard rocka i zachęcam do jego odsłuchu, ale nie sprostał on moim oczekiwaniom. Czekam więc na kolejne dzieło — oby lepsze niż to.
OCENA: 7/10