Recenzja: The Weeknd – „After Hours”

Podziel się!

Mój pierwszy kontakt z muzyką Abla Makkonena Tesfaye’a skrywającego się pod pseudonimem The Weeknd nastąpił, gdy szukając piosenki „Odd Look” Kavinsky’ego, natrafiłem na alternatywną jej wersję z udziałem piosenkarza. Choć jego wokal nie pasował mi do klimatu utworu, nie mogłem odmówić mu własnego „ja”. Potem długo nie wracałem do tematu, zmieniły to dopiero zapowiedzi jego najnowszej płyty zatytułowanej „After Hours”. Zapowiedzi krążka brzmiały interesująco, a dodatkową zachętę stanowił fakt, iż okładka wydawnictwa została zainspirowana filmami „Kasyno”, „Joker” i „Nieoszlifowane diamenty” (w tym ostatnim wokalista pojawia się w epizodycznej roli) – czyli dziełami z górnej półki. Zaintrygowany tym wszystkim liznąłem nieco twórczości The Weeknd, a gdy przyszła pora, przesłuchałem „After Hours”.

Fani twórczości Martina Scorsese bez trudu wychwycą nawiązanie do jednej z ikonicznych kreacji Roberta De Niro.

Jest przyjemnie. To chyba najprostsze i zarazem bardzo trafne stwierdzenie, jakie przychodzi mi do głowy, gdy myślę o tym materiale. Co ważne, przyjemnie w świetnym stylu. Kojarzycie zeszłoroczny „Radar” Fisz Emade Tworzywo? Panowie w piękny sposób ukłonili się latom osiemdziesiątym. „After Hours” kroczy podobną ścieżką, oczywiście na swój własny sposób. Płyta czerpie bardzo wiele z tamtej dekady, jednakże nie można przypiąć jej etykietki „retro”. Co to, to nie. The Weeknd bardzo umiejętnie łączy współczesny R&B z elektroniką przywodzącą na myśl jeden z najbardziej interesujących okresów w muzyce i popkulturze. I w takiej stylistyce odnajduje się wręcz znakomicie. Niczego nie imituje, a nowe piosenki to po prostu efekt przemyślanej zabawy konwencją.

„After Hours” nie zbacza z kursu znanego z EPki „My Dear Melancholy,”. To relaksująca muzyka, ale dość intymna i mniej przebojowa, niż sugerowało singlowe „Blinding Lights”. Mamy tu do czynienia z tym rodzajem albumu, po który najlepiej sięgać, gdy jest ciemno. Wtopić się w jego dźwięki i zobaczyć malowane przez niego obrazy. A te niekoniecznie są najpiękniejsze. W tekstach The Weeknd rozprawia się ze swoim pustym trybem życia, ubolewa nad przygnębiającą go samotnością, stara się uciec od towarzyszących mu problemów. W rezultacie warstwa liryczna „After Hours” może przemówić do bardzo wielu odbiorców, bo choć statystyczny fan artysty po rozstaniu z dziewczyną raczej nie płacze siedząc w Porsche, tylko robi to leżąc skulony na łóżku, emocje są rzeczą uniwersalną. Jestem pewien, że niejeden nieco wrażliwszy słuchacz będzie szukał w tej muzyce cząstki siebie.

Na płycie jest czternaście utworów, a całość trwa 56 minut, dla mnie więc trochę za dużo. Na szczęście krążek nie męczy. Co prawda nie każdy z tych kilkunastu kawałków to coś, do czego chce się regularnie wracać, mamy tu jednak całkiem sporo „punktów zaczepnych”, które już po pierwszym przesłuchaniu zapadają w pamięć i przez pryzmat których postrzega się nowe dzieło The Weeknd. Nie bez powodu „Blinding Lights” zostało wybrane na kawałek promujący „After Hours”. To być może najlepszy numer tego roku, ma w sobie wszystko: dobre linie wokalne, świetne melodie, lekki, a zarazem nieprzesłodzony klimat. To ostatnie tyczy się także wszystkich pozostałych piosenek. Spośród nich należy docenić także choćby „Scared To Live”, w którym usłyszeć można fragment…„Your Song” Eltona Johna. To miłe nawiązanie, które bardzo mi się podoba i pasuje do całości. Świetnie wypada także singlowe „Heartless” (polecam zobaczyć niekonwencjonalne wykonanie utworu w programie Stephena Colberta), które uważam za jeden z najmocniejszych punktów płyty. „Faith”? Kolejna porcja zapadających w pamięć wokali (to w końcu one są centralnym punktem wydawnictwa). Dla cichym bohaterem płyty jest „In Your Eyes”, który aż kipi „ejtisami”, między innymi za sprawą partii saksofonu, który użyty rozsądnie, jest w stanie zdziałać w muzyce cuda. Na szczęście w przypadku tego numeru został bardzo umiejętnie wpleciony w strukturę piosenki, przez co ta bardzo wiele zyskuje. Jak już wspominałem, płyta jest stosunkowo długa i zdarza się kilka mniej przekonujących fragmentów (np. „Snowchild”, „Repeat After Me (Interlude)”, czy finałowe „Until I Bleed Out”), co działa na jej niekorzyść. Według mnie delikatne skrócenie krążka działałoby na jego korzyść. Tym bardziej że przy stosunkowo ograniczonym instrumentarium, część kawałków zwyczajnie zlewa się ze sobą, a ich odróżnianie może na początku stanowić pewien problem dla niektórych słuchaczy. Cóż, płyty idealne to w końcu rzadkość.

Przyznam, że opisywanie tych piosenek nie jest w pełni komfortową czynnością. To dlatego, że „After Hours” to spójna całość, której odsłuch wprowadza w unikalny nastrój i choć cudownie jest czasem odpalić jeden z najnowszych utworów The Weeknd, to zupełnie inaczej działają one na słuchacza jako część tego monolitu. Dlatego zachęcam Was, czytelnicy: którejś cichej nocy, przy niewielkim świetle, odpalcie sobie ten album i posmakujcie jego słodko-gorzkiego klimatu. To chyba najodpowiedniejsze warunki do słuchania owego materiału, który w moim dotychczasowym rankingu 2020 roku zajmuje naprawdę wysoką pozycję. I dajcie się mu ponieść po ulicach Los Angeles, chodnikach Las Vegas, dworcu w Warszawie, czy krakowskich Plantach — którymkolwiek miejscu, do którego jest Wam wtedy najbliżej.

OCENA: 8/10

You may also like...

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.