Jak to jest zacząć swój sezon festiwalowy imprezą, która okaże się najlepszą? Dobrze, czy niedobrze…? Rock Hard Festival w tym roku rzeczywiście postawił na oryginalność, a organizatorzy zamiast kopiuj wklej z lineupów największych i najpopularniejszych festiwali, postawili na zespoły, które ostatnimi czasy złapać w trasie raczej ciężko.
Dość mocno związane z Polską i Polakami zagłębie Ruhry nie jest może najpiękniejszym rejonem Niemiec, ale na pewno niesamowicie przyjaznym. Tętniące zielenią parki starają się niezdarnie maskować toporne żelazne konstrukcje wiekowych maszyn przemysłowych, wstążki rzek i strumieni przecinają raz po raz stalowe mosty, a w niewielkich miasteczkach życie zaczyna się i kończy w godzinach szczytu. Zarówno mieszkańcy jak i przyjezdni z okolicznych miast i wsi znają jedno polskie słowo – „młotek”. Tak właśnie zapamiętałam Gelsenkirchen i miejscowy amfiteatr.
Klimatyzowany Flixbus dość skutecznie pozbawił mnie głosu. Ulubiony przewoźnik tych, którzy bardziej od czasu cenią sobie ilość funduszy na zespołowy merch. Jeździ wszędzie tam, gdzie nikt o zdrowych zmysłach nie pojechałby busem. Dla mnie to trochę tak, jak pielgrzymka. Co za różnica, czy to Gelsenkirchen, czy Jasna Góra?
Spod sceny oglądałam Vulture. Cieszę się, że po kilku miesiącach niewyrabiania się na ich koncerty zdołałam w końcu usłyszeć pełny set. Mogliby zostać niemieckim Brudnym Skürwielem – lepszym, trochę bardziej oldschoolowym Necromästery. Speedmetalowe riffy, zabrudzone pierwiastkiem starego, garażowego black metalu w samych jego zaczątkach, tworzą swojski, znajomy mroczny klimat. Widziałabym ich w przyszłym roku w Byczynie.
Ciężko skomentować występ Chapel of Disease, nie siedząc zbytnio w deathmetalowym klimacie. Koncertu słuchałam w jakimś takim zamyśleniu i spokojnej ekstazie. Czułam jak cała masa energii przelatuje mi przez palce, rozwiewa włosy. Dość statycznie zachowujący się na scenie wychowankowie Morbid Angel dają dobre show całkowicie oparte na dźwięku i mocy, z jaką przekazują emocje. Ciekawe. Mam nadzieję, że jeszcze raz uda mi się gdzieś ich zobaczyć.
Zaraz po Chapel of Disease zniknęłam w namiocie na kilka godzin, rozpaczając nad brakiem środków przeciwbólowych. Flixbus powinien oferować pasażerom możliwość rezerwacji kocyków.
Obudziłam się dopiero, gdy gdzieś w oddali słychać było ostatnie akordy Lizzy Borden. Swoim hitem Me Against The World powoli zmierzali do końca koncertu, a mi było przykro, bo przecież miałam tam być. Niechętnie wygrzebałam się ze śpiwora i ruszyłam pod scenę pocieszając się, że przynajmniej zobaczę Watain. Po drodze natknęłam się na chłopaków z Heir Apparent. Czemu nocowali na polu namiotowym…?
Szwedzi nigdy nie zawodzą. Dają show bezkompromisowo energetyczne, zachwycające światłem i dźwiękiem. Stuprocentowo wyreżyserowane, ale niedające odczuć tego publiczności.Imponujące, że ktoś jeszcze potrafi wyjść na scenę z odwróconym krzyżem nie wyglądając przy tym jak żenujący, zbuntowany gimnazjalista. Watain jest przecież komercyjny, ale zachowuje w tym wszystkim klasę, a wizerunku grupy nie podrobi nikt. Zaczęli od Nuclear Alchemy, zaraz potem Child Must Die. Jeszcze chwila i usłyszałam swoje ukochane Malfeitor. Trochę w zwolnionym tempie, w rytm kawałka przesunęłam się bliżej sceny. Wokół stoją ludzie w katanach z naszywkami. To ciekawe, że Niemcy aż tak bardzo upodobali sobie kulturę tych wyszywanych kurtek. Im więcej piwa pijesz, tym więcej naszywek na niej zmieścisz. Niektórzy naszywają opaski festiwalowe. Ja wolę trzymać je w kubku po piwie, nie chcę, by ktoś śledził mnie w trasie. Watain cały czas rozsiewa chaos w amfiteatrze. Dźwięk jest znakomity. Za sceną płynie rzeka, która już powoli znika w mroku z pola widzenia. Całkowita ciemność nastaje dopiero wtedy, gdy Szwedzi schodzą ze sceny. Ja nie mam pytań. Wracam do namiotu, na gardło zamiast syropu biorę łyka Jacka Danielsa.
Drugiego dnia koncerty zaczynały się już o 12:00. Przez pierwsze trzy godziny miałam ambicje zobaczyć wszystkie występy, jednak szybko zrezygnowałam z barierki na rzecz towarzysko-imprezowej strony festiwalu. Niemniej jednak od rana kręciłam się wokół sceny. Niemałym zaskoczeniem było hardrockowe Tyler Leads. Jakież było moje zdziwienie, gdy usłyszałam, że te młodzieniaszki nie mają jeszcze nawet LP. Wrażenie robiły nie tylko wysokoenergetyczne kompozycje przywołujące na myśl rockowych klasyków takich jak Gunsi, Kiss, czy Stonesi, ale także bardzo utalentowany wokalista z ewidentnym ADHD. A najlepsze potwierdzenie tej jakości stanowił wianuszek dziewczyn pod sceną.
Imponujący i bardzo sentymentalny koncert dało Carnivore A.D. Mimo że ewidentnie dość ciężko im pogodzić się z utratą frontman’a, dobrze, że grają na największych festiwalach. Nie będzie to nigdy dla mnie zespół z prawdziwego zdarzenia. Takie koncerty mają rację bytu właśnie na takich festiwalach jak Rock Hard – gdzie możemy wspólnie przypominać sobie, jak było kiedyś. Ja nie pamiętam, ale mimo to cieszyłam się z obecności w secie kawałków takich jak Predator, God is Dead czy Sex and Violence. Oczywiście, czegoś brakowało w tym występie, ale to właśnie ten brak jest rzeczą, która stanowi o sensie istnienia Carnivore A.D. Nie zabrakło też słów skierowanych do … gdziekolwiek Peter Steele teraz się znajduje.
Ostatnim koncertem dla mnie przed krótką przerwą było Heir Apparent. Grupa, która za początek swojej długoletniej kariery uznaje zgodnie motywującą rozmowę z managerem Queensryche, dziś jest jedną z większych nazw heavymetalowej sceny Seattle. Występ jednak pozostawiał wiele do życzenia. Mimo świetnych wokali, grupa prezentowała się raczej średnio ze względu na zbyt głośny bas, dodatkowo średnio zsynchronizowany z gitarą.. Całość, przynajmniej z przodu, zlała się w niemiłą ścianę dźwięku.
Po dość długiej przerwie spędzonej na (w przenośni i dosłownie) chłonięciu klimatu festiwalu, udałam się na koncert headlinera. Gamma Ray oraz wszystkie inne zespoły, w historii których choćby małym druczkiem pojawia się nazwisko Hansen, mają dla mnie szczególne znaczenie. Tegoroczna trasa obejmowała tylko kilka festiwali, z których Rock Hard oraz Masters of Rock były chyba najbardziej reprezentatywne. Oczywiste jest, że po trasie Pumpkins United Gamma Ray nie wróci już raczej do bardziej regularnych, intensywniejszych tras. Czynnikiem dyskwalifikującym zespół jest także, niestety, fatalna kondycja wokalu Kaia. W większości kawałków zastępuje go Frank Beck, w najlepszym wypadku śpiewają w duecie.
Koncert rozpoczęli od Land of The Free, zaraz potem Man on a Mission. Koncerty na letniej trasie to w zasadzie sama klasyka zespołu, ich największe przeboje, kawałki, które podbiły serca publiczności. Jest ich w dorobku zespołu zaskakująco dużo. Master of Confusion, Heavy Metal Universe czy Send me a Sign zostały odśpiewane wspólnie z publicznością. Szczególnie cieszyłam się z obecności w setliście Last Before the Storm. Ot tak, bo sentyment.
Czyli mam rozumieć, że było zajebiście? – spytasz. Otóż nie do końca. Rock Hard ma jedną wadę, którą jest jedna scena. Zatem zero soundchecku, co było widać, bo zespół był wyraźnie spięty, a i nagłośnienie zdawało się być ewidentnie spontaniczne. Intro do Rebellion in Dreamland zagrali ostrożnie, tak samo jak i niepewne były przejścia z cleana w distortion podczas The Silence. Dlaczego? Pewnie bali się, że nagle coś niechcący pierdolnie. Brak soundchecku oraz fakt, że zespół grał po raz pierwszy od 2016 roku nie zniszczyły jednak jednak Gammy aż tak doszczętnie. Publiczność nadal bawiła się dobrze przy starych hitach, nadal dobrze słyszalne były wspólnie odśpiewywane chórki w To the Metal czy Avalon.
W wywiadzie po koncercie Kai dość wymijająco odpowiadał na pytania dotyczące przyszłości zespołu. Sprawę postawił jasno – teraz jest czas Helloween, ale nie chce, by Gamma umarła. Moim zdaniem jednak jest to tylko kwestia czasu, bo fani są zwyczajnie zbyt przyzwyczajeni do Hansena na wokalu. A muzyk z kolei bierze słuszną odpowiedzialność za brzmienie – nie śpiewa, bo śpiewać nie może.
Ostatni dzień Rock Hard Festival mijał już w atmosferze delikatnego festiwalowego zmęczenia. Dzień rozpoczynał się dla mnie od Visigoth, którego słuchałam jednak z dość dużej odległości. To jeden z tych zespołów nowofalowych, które wywalczyły sobie uznanie na całym świecie i stoją niemalże na równi z niejednymi weteranami sceny. Słychać u nich Manilla Road, słychać Judas i Maiden, ale wszystko to w dość świeżej i naprawdę oryginalnej odsłonie. U boku Riot City i Gatekeeper tworzą mój ulubiony nowofalowy skład.
Po Visigoth nastąpiła znowu przerwa, bo wieczorna petarda koncertowa to dla mnie właściwie trzy koncerty – Magnum, Possessed i Anthrax.
Zanim pojechałam na Rock Hard Festival, znałam Magnum właściwie tylko z nazwy i możecie mnie za to teraz zlinczować. Znajomi od dawna podsyłali mi ich numery, ale nigdy nie zwróciłam na ten zespół szczególnej uwagi. Ot tak sobie był. W Gelsenkirchen przekonałam się, jak bardzo się myliłam i jak dużo straciłam odmawiając wyjazdu na ich koncert do Czech. Zapoznawszy się od czasu Rock Hard gruntownie z ich dyskografią, mogę spokojnie napisać o koncercie wiele dobrego.
W setliście festiwalowej przeważają klasyki z Wings of Heaven, On a Storyteller’s Night, a także dość dużo (bo aż 2) numery z Sacred Blood Divine Lies. Czyżby album z 2016 roku aż tak dobrze zagrzał sobie miejsce w setlistach, że aż zdyskwalifikował swojego następcę wydanego w ubiegłym roku? Niemniej jednak Lost on the Road To Eternity (niestety – bez Tobiego Sammeta) także usłyszeliśmy. Koncert naładowany energią do granic możliwości, jednocześnie bardzo sentymentalny – zapadł mi w pamięci jako najlepszy z Rock Hard Festival. Pomimo wieku Catley wciąż utrzymuje wysoki poziom i wyciąga nawet te najcięższe górki, a delikatna chrypka, której być może kiedyś nie było słychać aż tak bardzo, dodaje nowym (i starym też) kompozycjom uroku.
Zaraz po końcowym Sacred Hour nastąpiła drastyczna zmiana nastroju. Na scenę wjechało Possessed. Pomimo, że podczas obecnej trasy promują swój najnowszy album Revelations of Oblivion, to i tak najwięcej numerów podczas show należy do Seven Churches. Tak jak wszyscy się spodziewali i tak jak wszyscy chcieli. Nikt natomiast nie chciał takiego nagłośnienia. Possessed wypadło zdecydowanie lepiej niż Heir Apparent, o którym wspominałam wcześniej, ale tak czy siak spodziewałam się po ich brzmieniu większej energii. Zagrali 14 kawałków, serwując fanom ponad godzinne show – rozgrzewkę przed Anthrax.
Anthrax z kolei jeszcze nigdy mnie nie zawiódł. Brzmieniowo, wizerunkowo, studyjnie, koncertowo – cokolwiek pokażą Ci panowie, ja kupuję z zamkniętymi oczami. Trzeba mieć sporo jaj żeby zagrać na sam początek trzy energetyczne petardy w takim stylu. Po Caught in a Mosh, Got the Time i Madhouse limit nie był jednak wyczerpany. W zasadzie, podobnie jak przy Gamma Ray, setlista składała się z samych hitów. Instrumentalnie i wokalnie nie mam ekipie Scotta Iana nic do zarzucenia. Joey Belladona lata po scenie jak dziki, sprawiając że show jest autentyczne i pełne thrashmetalowego ducha. Rock Hard Festival zakończył się w rytmie Antisocial i Indians.
Ostatnie kilka zdań poświęcę samej organizacji festiwalu i logistyce, o której w recenzjach natchnieni koncertowym duchem reporterzy często zapominają. Festiwal metalowy to nie jest, wbrew powszechnej opinii, wojna, a służy raczej do miłego wypoczynku w rytmie ulubionych brzmień. Miło rano wziąć prysznic, zjeść wursta w normalnej cenie, albo i nie zjeść i zamiast tego nakupować płyt buszując w stoiskach z merchem. Na Rock Hard Festival to wszystko jest – bez kolejek rodem z Brutal Assault, bez wackeńskich tłumów i cen z kosmosu. Festiwal zachowuje, mimo kilkutysięcznej publiczności, kameralny i bardzo rodzinny klimat, dlatego z całą pewnością jest to dobry rozkręcacz europejskiego sezonu festiwalowego. Czy wrócę? Ze względu na odległość – na ten moment raczej nie. Polecam jednak wszystkim tym, którzy chcieliby zobaczyć oryginalny lineup i doświadczyć czegoś nieco innego niż to, co oferują mainstreamowe festiwale.