Gdy w listopadzie The Night Flight Orchestra wypuściła dość dziwny singiel Cabin Pressure Drops, myślałam, że nastał koniec pewnej ery w twórczości tej supergrupy. Ich dyskotekowa tożsamość nie pasowała do nostalgicznego wydźwięku singla. Zapowiedzi nowego albumu towarzyszyła notka: Myśleliście, że The Night Flight Orchestra to tylko kolejne AOR bez przekazu? Myliliście się!. Spodziewałam się zatem albumu stanowiącego nowy wątek, o zmienionym o 180 stopni klimacie.
Tymczasem Aeromantic wyraźnie odwołuje się do swoich poprzedników. To nadal skoczne AOR, muzyka, do której publiczność festiwali tańczy w radosnym pociągu. Kawałki takie jak Servants of The Air czy Taurus mogłyby znaleźć się równie dobrze na Sometimes the World Ain’t Enough czy Skyline. To jednak nie wszystko, co album ma do zaoferowania. Są tu także obiecane poważniejsze momenty. To nie tylko intrygujące teksty, ale także duża dawka nostalgii. Do tej drugiej, wyciskającej łzy i ściskającej serduszka części albumu należą między innymi Transmissions i Golden Swansdown. Nowy album zawiera znacznie więcej balladowych momentów, niż jego poprzednicy. Okazuje się, że supergrupa radzi sobie z nimi całkiem dobrze.
Po pierwszym odsłuchu byłam jednak zniechęcona. Otwieracz oraz pierwsze kilka utworów zdawały się nie wykorzystywać w pełni potencjału zespołu. W szczególności partie wokalne zdawały się być powtarzalne i pozbawione wyrazu. Przykładowo, dopiero po kilku odsłuchach This Boy’s Last Summer przestał być nieprzyjemną dystrakcją. Z kolei Divinyls osłuchało mi się ostatnio do tego stopnia, że z trudem powstrzymałam się przed usunięciem go z kolejki. A już najgorzej z pierwszej części albumu wypada Curves. Serio, Panowie, to ma być rock czy woodstockowe reggae?
Kto się po pierwszej części zniechęcił, ten naprawdę dużo stracił. Zaraz po Curves wchodzi elektroniczny sample, czyli intro do Transmissions. To mój ulubiony kawałek z Aeromantic. Nostalgiczny, jednocześnie dynamiczny. Zespół odwołuje się w nim do najprostszych motywów w dyskotekowym stylu lat ‘80, są one jednak użyte nienachalnie, a na pierwszym planie jest cały czas charakterystyczny wokal Björna Strida. Uwagę zwraca też solówka na skrzypcach – to już absolutny wyciskacz łez.
Tytułowy numer jest w zwrotkach dość przeciętny, ale nadrabia refrenem. Podoba mi się też skoczny Taurus, który chyba najbardziej ze wszystkich utworów z nowego albumu przypomina mi wybitne Amber Galactic. Na sam koniec Dead of Winter, który podsumowuje wszystkie najważniejsze wątki albumu.
W tekstach The Night Flight Orchestra jest dość monotematyczna, choć i to ma w ich twórczości swoją funkcję. Jej istotą jest spirytystyczna więź między człowiekiem a lotnictwem. Przestrzeń ponad ziemią ma inspirować człowieka do refleksji nad samym sobą. Stratosfera jest miejscem, gdzie budzą się emocje, tworzą się silne więzi międzyludzkie. Kilkanaście godzin lotu jest w tym uniwersum czasem, w którym spoglądamy na swoją duszę z góry, widzimy wszystkie jej rozterki, radości, smutki i niedoskonałości. Nieosiągalna przez człowieka przestrzeń kosmiczna stała się także symbolem fazy przejściowej – między życiem a śmiercią. Wątki związane z różnymi ziemskimi doznaniami przeplatają się tu i uzupełniają. Wszystkie razem tworzą nastrój podróży ku nieznanemu – ku niebu.
Aeromantic nie jest najlepszym albumem z dorobku The Night Flight Orchestra. Brakuje tu hitów, w które bogate były poprzednie krążki. Co za tym idzie, spodziewam się, że w setliście na nadchodzącej trasie nadal królować będą Gemini, Midnight Flyer, Satellite i cała reszta tych utworów, przy których stopy same odrywają się od ziemi. Mimo wtórności kompozycje z najnowszego wydawnictwa są wciąż ciekawą kontynuacją myśli supergrupy. Mam tylko nadzieję, że w przyszłości zespół nie potraktuje tej całej zapowiadanej „powagi” zbyt poważnie.