Urodziny jak „Wesele” – rodzina, demony i historia

Podziel się!

Gdy w 2017 wyszło „Slaves of Apocalypse”, ziemia w kraju zatrzęsła się. Album zebrał masę pozytywnych recenzji, a koncertowa maszyna HELLHAIMU przez cały ten czas nie zwolniła na ani chwilę. Z niezliczonej ilości koncertów trafiłam w sumie aż (a może jedynie?) na 3, przy czym za każdym razem było to trochę inne doświadczenie. Pierwszy z nich (Metal Cave) wywołał efekt “O kurwa!”, bo nie spodziewałam się, że zobaczę kiedykolwiek w tym kraju taką heavymetalową jakość. Na drugim (Potok) śpiewałam już refreny większości kawałków. Wisienką na torcie był urodzinowy gig w warszawskim Voodoo, na który ekipa ta ściągnęła już nie tylko fanów ze stolicy, ale i podróżujących za nimi maniaków z innych miast.

Byłam już na różnych urodzinowych gigach wielu zespołów, jednak zazwyczaj były to po prostu zwykłe, regularne koncerty z dopiskiem “wszystkiego najlepszego” na promującym je plakacie. Tutaj rzeczywiście chłopaki postarali się, żeby w Voodoo stworzyć rockową salę bankietową, w której publiczność będzie chciała wspólnie się bawić. Na supporty wybrano zaprzyjaźnione kapele. Zagrali Okrutnik, Styxx, Młot Na Czarownice oraz Destroyers.

Żałuję, że na Okrutnika nie udało mi się zdążyć. To już przecież drugi raz, gdy przegapiam ich koncert odbywający się w pobliżu. Skończy się zapewne na tym, że skuszona namowami znajomych oraz pochwałami, jakie zbiera młoda ekipa, udam się na ich koncert w jakieś niedorzecznie odległe od stolicy miejsce.

Młot na Czarownice

Razem z Okrutnikiem, sztandar polskiego heavy metalu niosą dumnie także Styxx i Młot na Czarownice. Fakt, że na co dzień płyty Kata, Turbo, jak i wszystkich ich stylistycznych dzieci jedynie kurzą mi się na półce. Język polski w muzyce broni się dla mnie tylko w punku, rapie i popie. W studyjnie nagranym metalu to dla mnie nieprzyjemna dystrakcja, nieważne jak wiele razy do tematu podejdę. Niezależnie jednak od języka, ponad słowami muzyka zawsze będzie sama w sobie uniwersalnym sposobem przekazywania emocji, co doceniam na koncertach, gdzie nie zawsze słychać wszystkie słowa. To dobrze, bo zarówno Styxxa, jak i Młota słuchało mi się bardzo przyjemnie. Ba, sama krzyczałam o bis w przypadku drugiej ekipy.

Destroyers z kolei to metalowa edukacja seksualna pod hasłem “Seks, Alkoholizm i Satanizm”. A przede wszystkim seks i alkoholizm, bo świeżo po upadku komuny żaden zbuntowany nastolatek nie miał internetu, by dowiedzieć się z niego, jak poprawnie praktykować satanizm. Właściwie, wielu i dziś zawodzi w tej (i nie tylko tej) materii. 

Destroyers

Kultu, jaki wyrósł wokół thrash metalowców z Destroyers, nie zrozumiem i nawet nie próbuję zrozumieć, bo cała rzecz działa się u nich jeszcze grubo przed moimi narodzinami. Wokalista brzmi jak mój kolega z czwartej klasy, którego za niecenzuralne śmieszki potraktowałam kiedyś kopem w jajca. Do tego te niesmaczne teksty. Dla “zetki” to raczej cringe, niż kult. Niektóre rzeczy lepiej smakują nienazwane, a w niedopowiedzeniach często tkwi istota kreacji artystycznej. Nawet Nocny Kochanek lepiej radzi sobie z podtekstami. XXI wiek ma co prawda wiele wad, między innymi taką, że “teraz to już nie ma…”, ale przynajmniej nikt już nie uczy się “jak TO robić” z thrash metalu.

Hellhaim to zespół z zupełnie innego bieguna. Nie idzie na kompromis, lubi pozostawać w cieniu tajemnic i legend. Ich scena za każdym razem ginie w półmroku, wymuszając stuprocentowe skupienie na utworach. Zanim jednak rozpoczął się rytuał, małą niespodziankę zaprezentował Pan Zbyszek. Znany i lubiany przez fanów i zespół, tym razem ze stoiska z merchem awansował na scenę. Zagrał akustycznie dwa numery, w tym ogniskowy klask “Whisky”. Miło się na to wszystko patrzyło – jak na heavymetalową rodzinkę, która potrafi i której chce się bawić bez zadęcia i spiny. To nie był jeszcze jednak ostatni wers urodzinowego “sto lat”.

Hellhaim pokusiło się o wspominkową setlistę, bo z debiutanckiej EPki „In the Dead of the Night”  usłyszeliśmy wszystkie utwory. W trakcie “2012” na scenę wskoczyli dawni członkowie: Mariusz Garwoliński (wokal), Filip Szumowski (bas) i Michał Konicki (perkusja), a także Gosia Mikołajczyk. Chwilowo bezrobotni obecni muzycy Hellhaimu polewali w tym czasie gościom krew wrogów, których czaszki wiszą na mikrofonie. 

Zarowno EPka, jak i pierwszy LP to dzieła reprezentatywne i samowystarczalne, chociaż „Slaves..” dodaje do uniwersum Hellhaimu nieco więcej smaczków. Myślę, że numer tytułowy oraz kawałki takie jak “Decimator”, “Lawless” czy “Anneliese (The Exorcist)” zapisały się już na kartach metalowej historii Polski. 

„Slaves of Apocalypse” nie jest już jednak nowe, a fani wyciągają łapki po więcej. Na sobotnim koncercie Hellhaim zaprezentował nowy numer zatytułowany “Hell is Coming”. Nie mam wątpliwości co do tego, że nowy album będzie przynajmniej dorastał do poprzeczki postawionej przez debiut.

Hellhaim to nie tylko jeden z nielicznych zespołów heavy w Polsce, ale też jedna z nielicznych kapel, która potrafi żonglować gatunkami w sposób na tyle zręczny, by wszystkie jej dzieła zawierały ten sam subtelny pierwiastek. Tego pierwiastka nikt nigdy nie zdefiniuje, ale każdy natychmiast usłyszy.

You may also like...

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.